– Wracamy do domu, do Francji – pytam – czy zostaniemy tutaj do końca miesiąca? Ja chyba już tutaj nie wytrzymam.
– Myślę, że powinniśmy zostać i spędzić tę resztę miesiąca, jak gdyby nic się nie wydarzyło. To będzie trudne i pewnie oboje ciągle będziemy płakać, ale to najlepsze rozwiązanie.
Milknie. Dochodzę do wniosku, że ma rację. To będzie niełatwe, ale gdzieś w końcu musimy uczynić ten pierwszy krok i najlepiej zrobić to w miejscu, w którym rozpoczął się dla nas ten koszmar. Rosemary pochyla się w moją stronę.
– Uważam, że jutro powinniśmy wziąć rowery i pojechać na promenadę.
Kiwam głową. Coś mnie dławi w gardle. Po chwili odzyskuję mowę.
– Masz rację. Tak będzie najlepiej. A co z Robertem?
– Da sobie radę, jak zawsze. Prędzej lub później będzie chciał porozmawiać z nami, czy też z jednym z nas. Przypuszczam, że to będziesz ty.
Znowu kiwam głowę i pakuję sobie do ust kawałek sera. Zaczyna się szarówka; słońce zdaje się zachodzić dokładnie na końcu naszej ulicy. Rosemary patrzy mi w oczy. Czuję, że powinienem coś powiedzieć, coś zrobić.
– Masz ochotę na spacer?
Resztkę sera i opróżnioną w połowie butelkę wina odnosimy do kuchni. Po drodze patrzę na miejsce, w którym tamtego dnia siedziałem na podłodze, z głową opartą o kanapę. Już nigdy nie będę oglądał meczu z tego miejsca. Możliwe, że w ogóle już nigdy nie będę oglądał żadnego meczu. Kate zawsze uważała, że to głupie przesiadywać przed telewizorem, kiedy wieczory są takie piękne.
Kiwam się na bujanym fotelu, póki nie słyszę, że Rosemary schodzi na dół. Wychodzi pierwsza, ja zatrzaskuję drzwi. Czy zawsze już wszystko będzie mi ich przypominać, nawet zwyczajne trzaśnięcie drzwi?
Prawie nie rozmawiamy. Omijamy z daleka Asbury Park, żeby nie spotkać kogoś ze znajomych. Oboje nie mamy na to ochoty.
Zatrzymujemy się i patrzymy na ocean. Powierzchnia wody już się wygładza. Bierzemy się za ręce.
W drodze powrotnej Rosemary mówi, że, jej zdaniem, powinniśmy skorzystać z rady Sally. Zgadzam się, ale tylko kiwam głową. Kate byłaby wstrząśnięta wiedząc, że z jej powodu potrzebujemy prawnika. Zawsze starała się nie przysparzać nikomu kłopotów. Bert pewnie też by się zmartwił. Skoro jednak musimy to zrobić, to im prędzej, tym lepiej.
– Nie przejmuj się tym tak bardzo, kochanie. I tak mamy dosyć zmartwień. Zróbmy, co trzeba, a przede wszystkim spróbujmy jakoś żyć, mimo wszystko cieszyć się życiem. Co powiesz na partyjkę tenisa, jutro, powiedzmy, o siódmej rano, jak wtedy, kiedy po raz pierwszy uczyłeś mnie odbijać piłkę?
Patrzę na Rosemary – moją żonę. Jest w niej coś cudownego, a zarazem tajemniczego. Jest taka dzielna, za nas oboje. A przecież wiem, że w głębi ducha cierpi bardziej niż ja.
– Jak ty to robisz, Rosie? Skąd bierzesz tyle sił?
– Pomyślisz, że to niemądre, ale obliczyłam sobie, że w Oregonie mieszkaliby przynajmniej dwa lata, więc nie widzielibyśmy się z nimi przez te dwa lata, skończyłoby się na listach, paru telefonach. Poza tym nie zapominaj, że oboje chcieli uczyć gdzieś w południowo – wschodniej Azji. Wiesz, jak Bertowi się tam podobało. To byłyby kolejne trzy lata. Tak więc, przez najbliższe pięć lat mogę wmawiać sobie, że tam właśnie są. Mogę pisać do nich listy, nawet dzwonić. Po prostu będę mówiła do słuchawki, ale nie wykręcę żadnego numeru. Mogłabym też wysyłać im walentynki, kartki na Boże Narodzenie i jajka na Wielkanoc. Nie patrz tak na mnie. Przecież nie zwariowałam. Zapytałeś, to odpowiadam. Tak właśnie zrobię. W historii ludzkości listy odegrały ogromną rolę, również te, które pozostały bez odpowiedzi. Jakoś się z tym pogodzę. Pomyśl o Benjaminie Franklinie, twoim idolu.
Ryczę jak bóbr. Mocno przytulam Rosemary. Powinienem się domyślić. To jej wypróbowany sposób: niczemu nie zaprzeczać, a wszystko uczynić grą wyobraźni, dokonać prywatnej rekreacji.
Szkoda, że ja tak nie potrafię. Wiem, że ja wybiorę inny sposób.
Opiszę to, co się wydarzyło, i to, co czuję. Ale jeszcze nie teraz.
Najpierw to wszystko musi się skończyć; zanim będę mógł z tym żyć, muszę poczuć, że otrzymałem zadośćuczynienie, że wyniknęło z tego coś trwałego, rzeczywistego i pozytywnego. W naszej rodzinie to ja, pisarz i malarz, trzymam klucze od sejfu wyobraźni, ale tym razem Rosemary przejęła moją rolę.
Znowu mam kłopoty z mówieniem. Czy to mi tak zostanie?
Czuję się jak jakiś cholerny neurotyk. Odczekuję kilka minut.
Idziemy obejmując się. Przyglądam się Rosemary.
– Okay, zgadzam się.
– O czym ty mówisz?
– Mówię, że zgadzam się na partyjkę tenisa. I zgadzam się na to całe szaleństwo: na udawanie, że oni wcale nie odeszli i tylko czekają na okazję, żeby nas tu odwiedzić. Jakoś się do tego przyzwyczaję.
Znowu bierzemy się za ręce. Rozmawiamy o wszystkich rzeczach pod słońcem czy raczej księżycem, oprócz wypadku. Niezależnie od siebie podjęliśmy identyczne decyzje. Najgorsze już się stało. Gorzej będzie tylko wówczas, kiedy dopuścimy, żeby zrujnowało to nasze życie, życie naszych pozostałych dzieci i naszych przyjaciół.
Następnego ranka, o siódmej, gramy w tenisa. Rosemary wygrywa seta sześć do czterech. Gra jak szatan. Jej zazwyczaj słaby serwis dziś staje się niemal atomowy, a przynajmniej tak mi się wydaje. Później bierzemy rowery i jedziemy do Spring Lake, a potem jeszcze na drugi koniec Asbury i z powrotem – w sumie ponad piętnaście kilometrów. Podczas jazdy prawie nie rozmawiamy.
Pod strojami tenisowymi mamy kostiumy kąpielowe i zaraz po powrocie wskakujemy do oceanu. Ratownicy dopiero ustawiają platformy obserwacyjne. Jeden z nich, Dave, mąż Bobbie, podchodzi do nas. Bobbie to jedna z tych osób, które były z nami tamtego okropnego wieczoru.
Jest skrępowany tak samo jak my. Składa nam kondolencje.
W oczach tego olbrzyma dostrzegam łzy. Ma co najmniej metr dziewięćdziesiąt wzrostu i musi ważyć ponad sto kilogramów.
Wyduszamy z siebie kilka pocieszających słów. Wycieramy się, wsiadamy na rowery i wracamy do domu. Idę na górę, żeby się przebrać. Po drodze zaglądam do pokoju Roberta. Śpi. Nie mam zamiaru go budzić. Zastanawiam się, czy kiedykolwiek przyszło mu do głowy, jak bardzo sen jest podobny do śmierci. Może gdyby to wiedział, nie spałby tyle. A może właśnie dlatego to robi.
Mija dzień, potem następny i jeszcze następny, aż kończy się tydzień. Jak dotąd nie miałem żadnej wiadomości od gubernatora Silversidesa ani w ogóle od nikogo z władz stanowych Oregonu.
Dzwonię do Woodmanów, żeby się dowiedzieć, czy może z nimi ktoś się skontaktował, ale okazuje się, że też nie; odnoszę przy tym wrażenie, że w ogóle na to nie liczyli.
Telefonuję do informacji i proszę o numer do biura gubernatora. Nie jestem pewny, czy dobrze robię. Tyle czasu mieszkałem za granicą, że mogę nie wiedzieć, jak się teraz w Ameryce załatwia takie sprawy.
Rozmawiam z sekretarką, która informuje mnie, że gubernator jest chwilowo nieobecny. Zapisuje moje nazwisko, adres i numer telefonu i obiecuje, że gubernator oddzwoni. Mówię, że pod tym adresem i numerem telefonu będę już tylko przez tydzień, potem wyjeżdżam do Francji. Podaję numer w Paryżu. Zapewnia, że gubernator skontaktuje się ze mną. Odkładam słuchawkę, po czym dzwonię pod prywatny numer gubernatora. Tutaj nikt się nie zgłasza, nawet automatyczna sekretarka. Rosemary patrzy na mnie jak na wariata. Nic nie mówię; doskonale wiem, co by mi powiedziała, gdybym odezwał się choć słowem.
Читать дальше