„Te spektakularne – i budzące powszechny sprzeciw – pożary traktuje się jako stosunkowo tani sposób ochrony pól przed chorobami roślin i owadami. Mają także zwiększać wysokość plonów”. Autor artykułu wobec tego pyta, jaki będzie całkowity koszt usuwania skutków ostatniego wypadku; wartość zniszczonego mienia i koszty leczenia poszkodowanych wyniosą prawdopodobnie kilkadziesiąt milionów dolarów, nie licząc cierpienia rannych i zabitych.
Dlaczego ktoś inny miałby to doliczać do swojego rachunku?
To rachunek naszej rodziny – teraz już zamknięty.
Co więcej, z powodu rutynowego wypalania pól sytuacja ludzi cierpiących na schorzenia dróg oddechowych od dziesięcioleci systematycznie się pogarsza; przesiąknięte dymem powietrze powoduje kłopoty z oddychaniem nawet u ludzi zdrowych.
Ostatni wypadek jest tylko jednym z wielu tego typu. Autostrada zasnuta dymem znad płonącego ścierniska to nader częste zjawisko w Oregonie, a zarazem przyczyna kolejnych wypadków.
Potem autor artykułu przechodzi do sedna sprawy.
Nasiennictwo w Oregonie oznacza biznes. W 1987 roku wartość zbiorów nasion traw i warzyw wyniosła dwieście pięćdziesiąt milionów dolarów; w tym roku, jak się szacuje, sięgnie trzystu milionów. Pod względem wielkości produkcji nasiennictwo zajmuje w Oregonie piąte miejsce; nasiona są sprzedawane w całych Stanach i w przeszło sześćdziesięciu krajach całego świata. Zdaniem producentów, do stanowej kasy wpływają tym sposobem setki milionów dolarów rocznie. Według danych Uniwersytetu Stanowego w Oregonie sprzedaż nasion stanowi osiem procent handlu produktami rolnymi w tym stanie. W 1988 roku spodziewany dochód hodowców traw wyniesie prawie milion siedemset tysięcy dolarów. Ze względu na coraz wyższe ceny i większe zyski coraz większa liczba farmerów przestawia się na uprawę nasion.
Taki jest wielki biznes – najważniejszy jest zysk, mniejsza o koszty, które ponoszą zwykli ludzie.
Gazeta cytuje Billa Johnsona, od wielu lat zdeklarowanego przeciwnika wypalania pól: „Twierdzenie, że podpalanie ściernisk to jedyny sposób uchronienia pól przed szkodnikami, jest całkowicie fałszywe”. Johnson jest prezesem i założycielem organizacji pod nazwą Stop Trującym Wyziewom. „Istnieje więcej niż sto innych sposobów ochrony pól. Jest ich tak wiele, że trzymanie się dawnych metod zakrawa na zwykły skandal. Jedyna możliwość uniknięcia takich potwornych wypadków to zakaz wypalania pól.
Koniec i kropka!”
Składam gazety – nie wpływają na poprawę mojego nastroju. Trudno uwierzyć, że to wszystko prawda. A prawda jest taka, że Kate, Bert, Mia i Dayiel nie żyją, skremowani prawdopodobnie jeszcze za życia, w furgonetce. Wszystkie te statystyki, całe to żonglowanie setkami milionów dolarów, jakie przynosi uprawa nasion do obsiewania trawników i stadionów, są przygnębiające.
Czy tyle właśnie było warte życie naszej rodziny? Postanawiam, że muszę coś zrobić w tej sprawie – jeszcze nie wiem co – po prostu coś.
Podchodzimy do lądowania. W sali przylotów dostrzegam Jean i Leo wymachujących do nas rękami. Padamy sobie w objęcia, ja z Jean, Rosemary z Leo. Stoimy tak i płaczemy. Robert trzyma się z boku. Leo pierwszy bierze się w garść.
– Zaparkowałem pod zakazem postoju. Chodźmy, bo na domiar wszystkiego będę musiał zapłacić pięćdziesiąt dolarów kary.
Rusza truchtem, nieco kulejąc, ponieważ od dawna ma kłopoty z kolanami. Jean bierze nas pod ręce. Torujemy sobie drogę do wyjścia z lotniska. Z głośników dobiegają informacje o zakazie parkowania. Leo przyprowadza samochód.
Wrzucamy nasze bagaże, po czym sami pakujemy się do środka. Mamy do przejechania spory kawałek drogi – przez góry Santa Monica do doliny San Fernando i dalej, do Canoga Park, gdzie mieszkają Jean i Leo. Rozmowa jakoś się nie klei, ale o czym tu rozmawiać. Zwykle, kiedy się spotykaliśmy, mieliśmy sobie mnóstwo do powiedzenia.
Leo obraca się do mnie.
– Co tak naprawdę stało się w Oregonie, Will? Oglądaliśmy telewizję, czytaliśmy gazety, ale zupełnie nie możemy się połapać, o co w tym wszystkim chodzi.
Oglądam się na Rosemary i widzę, że ona nie chce o tym mówić. Postanawiam spróbować.
– O ile się orientuję, Leo, tego w ogóle nie da się zrozumieć, chyba tylko zakładając, że kryje się za tym chęć zysku i, prawdopodobnie, jakieś polityczne machlojki. Prawie bym wolał, żeby zginęli na wojnie czy coś w tym rodzaju, wtedy miałoby to przynajmniej racjonalne wytłumaczenie.
Jean aż podskakuje.
– Chyba nie mówisz poważnie. Co kto może zyskać na ich śmierci?
Podaję jej gazety, które zabrałem z samolotu.
– Przeczytaj i zapłacz. Ja już dosyć płakałem. Więcej już nie mogę. Trudno ci będzie uwierzyć w to, co przeczytasz, ale przekonasz się, że mam rację.
Opowiadam im o wypalaniu pól i o ogromnych pieniądzach, jakie przynoszą tamtejsze uprawy. Kiedy o tym mówię, brzmi to równie idiotycznie jak wówczas, gdy czytałem o tym w gazetach.
Jean w tym czasie przegląda dzienniki. Widzę, jak robi się blada na twarzy.
– On ma rację, Leo. To nie do wiary, co tu wypisują.
Rosemary patrzy na nas prosząco.
– Zróbcie to dla mnie i zmieńmy temat. Ja już tego dłużej nie wytrzymam. Opowiedzcie mi o swojej rodzinie. Chciałabym wreszcie usłyszeć cokolwiek o żywych.
Zapada cisza, po czym Leo zaczyna opowiadać. A kiedy Leo zacznie opowiadać, nikt nie jest w stanie mu przerwać.
Wylewa z siebie istny potok słów, wszystko obraca się wokół ich dzieci: cała piątka ukończyła uniwersytety, założyła własne rodziny, ma dobrą pracę. Szczegółowo relacjonuje, na czym polega ta praca, jak ją zdobyły, ile zarabiają i czy są zadowolone.
To wspaniałe. Rosemary miała rację. Właśnie tego powinniśmy teraz słuchać i o tym rozmawiać. To przynajmniej wprowadza jakiś ład w świecie, który dla nas, w ciągu kilku ostatnich dni, oszalał.
Siedzimy więc i słuchamy. Jesteśmy jak w transie. Patrzę przez okno na samochody poruszające się z rozsądną prędkością, prowadzone przez rozsądnych kierowców. Prawie przez cały czas jedziemy autostradą. Za szybą wszystko wydaje się takie mizerne, suche, wymęczone. Niebo, rośliny, domy, a nawet auta, wszystko tchnie jakąś beznadzieją jak stara kobieta z ufarbowanymi włosami, w pastelowym kostiumie i pstrokatych adidasach zapinanych na rzepy. Mniej więcej tak to właśnie wygląda.
Słyszę, że Jean i Rosemary cicho o czymś rozmawiają. Nie podsłuchuję. Nie słucham również Leo i tylko kiwam głową albo mruczę coś niewyraźnie, kiedy on milknie. Usiłuję odpowiadać na pytania, które mi zadaje. Myślami jednak jestem gdzie indziej.
Stajemy na ich podjeździe. Przez czterdzieści lat, odkąd tu mieszkają, niewiele się zmieniło. Rozrosły się tylko drzewa, trawniki i żywopłoty. Wszystkie te domy zbudowano po drugiej wojnie światowej, dzięki ustawie kombatanckiej. Jean i Leo kupili swój za mniej niż trzynaście tysięcy dolarów, które spłacali przez ponad trzydzieści lat, korzystając z czteroprocentowego kredytu dla kombatantów.
W ciągu tych lat odchowali dzieci i rozbudowali dom, który dzięki ich staraniom ciągle wygląda jak nowy, a nawet lepiej niż wtedy, kiedy go kupili. Ich sąsiedzi robili to samo. Ci ludzie są solą kalifornijskiej ziemi.
Wysiadamy z samochodu i wchodzimy do środka. Zasłony w mieszkaniu są zaciągnięte, niemal doskonałą ciszę mąci tylko szum klimatyzatora. Opadam na krzesło przy kominku.
W dawnym patio mieści się teraz pokój jadalny. Obiad jest już gotowy. Po pobycie w Oregonie mamy jedzenia po dziurki w nosie, ale Jean tak gotuje, że długo się nie opieramy.
Читать дальше