Pytamy, do której musielibyśmy dostarczyć nowe filmy, żeby negatywy były gotowe na poniedziałek. Okazuje się, że zamykają o szóstej. Steve dzwoni ze sklepu do kostnicy. John mówi, że zwłok jeszcze nie odesłał, ale może je zatrzymać tylko do czwartej, ponieważ w soboty biuro koronera jest czynne tylko do piątej.
Kupujemy kolejne filmy. Pędzimy jak wariaci do zakładu pogrzebowego. W ciągu pięciu minut jesteśmy z powrotem w tym samym pokoju. John pokazuje nam kilka zdjęć, które jego syn zrobił polaroidem. Przydadzą nam się, jeśli i tym razem zmarnujemy nasze.
Jesteśmy teraz o wiele spokojniejsi i bardziej skupieni na pracy.
Każdy swój ruch, każde ustawienie aparatu kontroluję pod kątem technicznej jakości zdjęć. Zadziwiające, jak szybko człowiek może się do wszystkiego przyzwyczaić. Kończymy w pół godziny.
Podczas fotografowania obaj płaczemy, ale nie przeszkadza nam to w pracy. Dziękujemy Johnowi z całego serca.
Przewijamy filmy i jedziemy do fotografa. Docieramy tam ze sporym zapasem czasu, jeśli w ogóle istnieje coś takiego, jak zapas czasu. Oddaję Steve'owi jego aparat; wyjąłem film, kiedy on prowadził. Dowiadujemy się, że jeśli poczekamy, negatywy i próbne odbitki można będzie obejrzeć jeszcze przed zamknięciem sklepu.
Odnoszę wrażenie, że oglądali poprzednie negatywy i że wiedzą, co zawierają. Sklep prowadzą dwie młode, bardzo uczynne kobiety. Umawiamy się, że wrócimy za dziesięć szósta i znowu zanurzamy się w rozedrgane, upalne powietrze. Śmierć w taką pogodę powinna być zakazana. Steve zawraca od samochodu.
– Muszę napić się piwa. Znam jedno takie miejsce, z pełną klimatyzacją. To kilka kroków stąd.
– Dobry pomysł, Steve. Mogę iść wszędzie, byle tylko było trochę chłodniej.
Wchodzimy do lokalu, w którym od strony ulicy znajduje się bar. Po drodze do stolika Steve zamawia dwa kufle piwa z beczki.
Czuję, jak uchodzi ze mnie powietrze. Wyciągam się na krześle.
Steve wychyla swoje piwo w dwóch wielkich haustach. Jest takie zimne, że aż bolą oczy.
– Steve, wiesz, co chciałbym zrobić, skoro i tak czekamy na te zdjęcia?
Pytanie jest naturalnie czysto retoryczne, ale Steve zdaje się niczego nie podejrzewać.
– Jak daleko jest stąd do miejsca wypadku? Myślisz, że zdążymy pojechać tam i wrócić przed zamknięciem sklepu?
Steve długo patrzy na zegarek, potem wysącza ze szklanki resztki piany.
– Moglibyśmy zdążyć, ale to byłoby na ostatnią chwilę. Wątpię zresztą, żebyśmy coś tam znaleźli. Dokładnie już posprzątali, pokazywali to nawet w telewizji.
– Chciałbym zobaczyć, na co patrzyli w swoich ostatnich chwilach. Myślę, że to mnie do nich zbliży.
Steve wstaje, zasuwa krzesło, kładzie pieniądze na stole.
Wychodzi z baru. Szybko dopijam piwo i wybiegam za nim na ulicę. Znowu zderzam się z falą gorąca.
Steve jedzie szybciej niż poprzednio, ale nie na tyle, żebym się denerwował. Prawie nie rozmawiamy. Steve stale zerka na zegarek.
– Zdążymy dojechać i wrócić, będziemy mieli jakieś dziesięć minut, żeby rozejrzeć się na miejscu. Sam jeszcze tam nie byłem, po prostu nie miałem już siły. Do wjazdu na 1 – 5 mamy dwadzieścia kilometrów. Południowa nitka jest rozkopana. Powinniśmy zdążyć.
Kiedy wjeżdżamy na północną nitkę autostrady międzystanowej nr 5, wyglądam przez okno i zastanawiam się, co mogli wtedy widzieć Kate, Bert albo dzieci. Mam też nadzieję, że się ze mną jakoś skontaktują. Wprawdzie od wypadku minęły już cztery dni, ale po raz pierwszy jestem tak blisko miejsca, w którym odeszli z tego świata. Gazety podawały, że zdarzyło się to koło czwartej po południu. Właśnie zbliża się czwarta.
Nie dzieje się jednak nic niezwykłego poza tym, że krajobraz nosi na sobie piętno dziewiczości, jakby nigdy nie stanęła tutaj ludzka stopa. Po mojej prawej stronie, na zasadniczo płaskim terenie widzę samotny, zgrabny pagórek. Kate musiała zwrócić na to uwagę. Jako geolog z zamiłowania z pewnością potrafiłaby to wytłumaczyć.
Na tym odcinku autostrada jest dwukierunkowa. W obie strony pędzą olbrzymie ciężarówki i, biorąc pod uwagę tłok na drodze, jadą o wiele za szybko. Tutaj obowiązuje zakaz wyprzedzania.
Chłopcy będą musieli nadrobić stracony czas. Wkrótce samochody jadące na południe wracają na swoją nitkę. Jeszcze pięć kilometrów i dojeżdżamy do miejsca wypadku. Steve zatrzymuje się na poboczu. Wychodzimy na drgające od skwaru powietrze i rozglądamy się. Nawierzchnia drogi jest czarna i popękana. Tylko pobieżnie przeglądałem gazety, które wczoraj wszyscy podtykali mi pod nos, ale pamiętam, że pożar trwał kilka godzin. Zdaje się, że z rozbitej ciężarówki wyciekła ropa, co w połączeniu z ładunkiem trocin, który przewoziła, dało niezły zapłon. Na drodze znajduję metalową płytkę. Czyszczę ją, to tabliczka firmowa Corvette. Musimy uważać; samochody i ciężarówki śmigają obok nas – nikt nie schodzi poniżej setki. Chyba niczego się nie nauczyli.
– Steve, lepiej się stąd zbierajmy. Mnie to wystarczy. Trudno przewidzieć, kiedy zrobi się korek i możemy nie zdążyć do fotografa.
Wskakujemy więc do samochodu i ruszamy na północ, kontynuując podróż, której Kate, Bert, Dayiel i Mia mieli już nie zakończyć.
Kiedy zatrzymujemy się przed sklepem fotograficznym, jest za dziesięć szósta. Dziewczyny przynoszą negatywy i odbitki kontaktowe. Dają nam także przeglądarkę i szkła powiększające. Tym razem nie popełniliśmy błędów. Steve chce, żebym ja zdecydował, z których zdjęć zamówimy duże odbitki. Nie jestem pewny, o co dokładnie chodziło Bertowi, poza tym że fotografie miały pomóc w walce z wypalaniem pól. Wybieram więc te, które najlepiej pokazują, jak straszliwie zostały okaleczone ich ciała. Zdaję sobie sprawę, że po pogrzebie fotografie będą jedynym dowodem. Za dwa dni odbędzie się kremacja i, z punktu widzenia zwykłych śmiertelników, ciała przestaną istnieć.
Wybieram dwadzieścia zdjęć. Resztę negatywów i próbnych odbitek pakuję do osobnej torebki.
– Czy to zdjęcia ofiar środowej katastrofy na 1 – 5?
– Zgadza się.
Steve patrzy na mnie niepewny, czy powinniśmy im mówić.
– Jesteście z policji? Jak zdobyliście te zdjęcia? Nie mogłam się powstrzymać, żeby ich nie obejrzeć. Są makabryczne.
– Nie jesteśmy z policji. Jestem ojcem tej kobiety i dziadkiem dzieci. Mój przyjaciel jest bratem tego mężczyzny i wujkiem dzieci. Zrobiliśmy te zdjęcia, żeby mieć po nich jakąś pamiątkę.
Dziewczyna patrzy na mnie nieufnie, sprawdzając, czy sobie z niej nie żartuję. Kiedy widzi, że nie, unosi ręce do ust.
– Co za potworna pamiątka! Nie rozumiem, jak mogliście to zrobić. Właśnie mówiłam o tym koleżance, prawda, Diana?
– Cóż, nie było to łatwe, ale w końcu udało się. W pewnym sensie musieliśmy to zrobić. Ile jestem winien za wszystko razem? Świetna robota. Czy mógłbym prosić o jeden rachunek za powiększenia, wywołanie filmów i próbne odbitki? Zapłacę od razu. Po powiększenia mój przyjaciel zgłosi się, kiedy będą gotowe.
Dziewczyna notuje numery wybranych przeze mnie zdjęć.
Wszystko razem będzie kosztowało prawie dwieście dolarów. Wyciągam z kieszeni dwa banknoty studolarowe. Zerka na nie podejrzliwie, jakby niepewna, czy są prawdziwe. Po chwili wydaje mi resztę.
– Bardzo nam przykro z powodu tego wypadku. Czy to nie straszne, to wypalanie pól?
– Wiem tylko, że to zabiło moją rodzinę. Tam gdzie mieszkamy, nie dopuszcza się do takich idiotyzmów.
Odwracamy się i wychodzimy. W samochodzie panuje skwar.
Читать дальше