Rosemary, Robert i ja wyjeżdżamy ostatni. Staramy się, jak możemy, usunąć ślady pobytu tylu osób w tak ograniczonej przestrzeni. Nie jest jednak aż tak źle, jak sądziłem. Claire chyba w ogóle nie kładła się spać, sprzątając po ostatnim wieczorze.
Pakuję moją torbę, po czym idę do koni. Zawsze zdumiewa mnie ich niesamowita siła i witalność. Nie wiem, na czym to polega, ale w ich łagodności jest równocześnie coś takiego, że znowu się rozklejam. Przytulony do Ginger, mniejszego z dwóch koników, płaczę z nieutulonego żalu. Nie mam pojęcia, ile to trwa, chyba niezbyt długo, ale wydaje mi się, że całą wieczność.
Wycieram twarz i oczy chusteczką, otrzepuję się z siana i końskiej sierści. Jestem gotów. Czuję, jak wzbiera we mnie fala gniewu – na daremność, bezużyteczność tego wszystkiego – i wypiera paraliżujące poczucie straty.
Kiedy wracam do domu, Rosemary, Robert i Steve już czekają.
Wszystkie bagaże, również moje, są w samochodzie. Kiedyś powiedziałem, że mógłbym tu zostać, żeby walczyć z farmerami wypalającymi pola. Chyba nikt mi nie uwierzył.
Żegnam się z Claire, Jo Ellen i Dianą. Trzymam się całkiem nieźle, one zresztą też, chociaż pożegnanie odbywa się właściwie bez słów. Steve dzisiaj już po raz czwarty siada za kierownicą.
Samolot do Los Angeles mamy o pierwszej. Moja siostra, Jean, i jej mąż, Leo, będą czekać na nas na lotnisku. Chcę podzielić się z nimi tym, co czuję, zwłaszcza z Jean. Sądzę, że Rosemary też tego potrzebuje. Ona i Jean przyjaźniły się jeszcze przed naszym ślubem. Wtłaczam się na tylne siedzenie. Rosemary ogląda oregońskie widoki przesuwające się za szybą. Robert śpi.
Ugoda
Lot wydaje się nam bardzo długi, ale w rzeczywistości trwa tylko parę godzin. Rosemary siedzi obok mnie, przy oknie. Samolot jest wypełniony mniej więcej w trzech czwartych.
Przeglądam gazety, w których jest coś na temat wypadku. Wiele artykułów cytuje relacje naocznych świadków. Pierwsze, które czytam, pochodzą ze „Statesman Journal” i „Oregonian”. Zawierają podsumowanie akcji ratowniczej: trzydziestu siedmiu rannych, dwadzieścia trzy samochody zniszczone lub uszkodzone, siedmioro zabitych, dwadzieścia osiem osób przewieziono do szpitala w Albany, a nie wymienioną liczbę osób do szpitala w Corvalis. Niewiele jest o stanie rannych. Wciąż jeszcze nie zidentyfikowano wszystkich ofiar śmiertelnych.
Jak się dowiadujemy, wypadek wydarzył się około czwartej po południu. Północną nitkę autostrady międzystanowej nr 5 na przestrzeni kilkuset metrów pokryły szczątki rozbitych i płonących samochodów. Dopiero po północy, osiem godzin później, autostrada znowu została otwarta dla ruchu.
Jestem wstrząśnięty, czytając oświadczenie niejakiego Briana Calligana, szefa Wydziału Środowiska, że wypalanie pól będzie dzisiaj kontynuowane, zgodnie z wcześniejszymi planami, i to zarówno w hrabstwie Linn, jak i wszędzie indziej. Wypadek wydarzył się właśnie w hrabstwie Linn. Stwierdził również, że „Tego dnia ogół warunków był sprzyjający. Wypadek na autostradzie to niewątpliwie godne pożałowania zdarzenie, ale w stanie Oregon farmerzy mają prawo wypalać swoje pola”.
Patrzę w sufit, próbując to zrozumieć. Pan Calligan uważa to za „zdarzenie godne pożałowania”, ale nie robi nic, aby zapobiec jego powtórzeniu się w przyszłości. Wypalanie pól ma być kontynuowane zgodnie z wcześniejszymi planami.
Earl Swegler, syn Paula Sweglera, który wzniecił pożar, informuje dziennikarzy, że jego ojciec nie będzie z nimi rozmawiał.
„Nie sądzę, żeby w tej chwili ktokolwiek mógł się wypowiadać na ten temat”.
Oto odpowiedź na moje pytanie, dlaczego nikt odpowiedzialny za ten wypadek nie skontaktował się z nami, żeby złożyć kondolencje. Jeden uważa, że to rzecz „godna pożałowania”, drugi, ten, który wzniecił ogień, po prostu nie chce o tym rozmawiać. Dlaczego?
Relacje naocznych świadków.
Opowiada Dale Cronin, który pracuje w pobliskiej fabryce:
„Kiedy wyszedłem na zewnątrz, już się paliło. Było tam jakieś dwadzieścia pięć, może trzydzieści osób. Wszyscy krzyczeli:
»Z drogi! Z daleka od ognia! Cofnąć się!«
Niektórych ciężko rannych przeniesiono w cień. Temperatura powietrza, niezależnie od pożaru, sięgała tego dnia czterdziestu pięciu stopni. Pracujący w fabryce przynieśli apteczki, wodę i koce.
Kilku lżej rannych przetransportowano do klimatyzowanego biura.
Dowiaduję się także, że w środę, poprzedniego dnia, wybuchły trzy dzikie pożary, nad którymi farmerzy stracili kontrolę. Rzeczniczka biura do spraw wypalania pól w Wydziale Środowiska poinformowała, że hodowcy rajgrasu wypalili trzy tysiące akrów w hrabstwach Benton, Linn, Waszyngton i Yamhill – to wszystko w środę. Od początku tego roku wypalono już osiemnaście tysięcy akrów. Po wtorkowym pożarze pięciu tysięcy akrów w hrabstwie Linn i okolicach Salem do biura wpłynęło już pięćdziesiąt osiem skarg z powodu dymu.
„Wielu ludzi doprowadza to do rozpaczy” – powiedziała rzeczniczka z Wydziału Środowiska. Dodała, że dzikie pożary, często wybuchające podczas wypalania pól, powiększają skalę problemu.
Ostatnio zdarzyło się to w hrabstwach Marion, Polk i Yamhill.
Porucznik Dale McKinney ze straży pożarnej w McMinnville powiedział, że pożar stu czterdziestu akrów w okolicy Hill Road, na zachód od McMinnville, ubezpieczało pięćdziesięciu strażaków.
Odkładam gazetę. To wszystko wydaje mi się takie nieodpowiedzialne; o tych tragicznych „dzikich pożarach” mówi się jak o zawodach sportowych, z całą tą statystyką zdobytych i straconych punktów.
Biorę do ręki gazetę z następnego dnia. Pierwsze, co rzuca mi się w oczy, to zdjęcie rodziny Kate i Berta. Jakiś dziennikarz musiał je dostać od Woodmanów. Bert i Kate stoją blisko siebie, Bert trzyma Mię, prawie w ten sam sposób, jak wówczas, kiedy przyszedł do mnie na plażę. Dayiel, z tymi swoimi ślicznymi rudawymi loczkami, przyciska się do ich nóg. Wills stoi po drugiej stronie Kate, jej ręka spoczywa na jego ramionach.
Pierwszy raz widzę to zdjęcie. Chłonę je wzrokiem. Czy to możliwe, że ich już nie ma? Obok umieszczono wywiad z rodziną Woodmanów, w którym mowa o tym, że Kate, Bert i obie dziewczynki spłonęli uwięzieni w furgonetce. Dalej oficjalne potwierdzenie przebiegu wydarzeń przez funkcjonariusza policji stanowej w Albany.
Na samej górze olbrzymi nagłówek: TRAGICZNA KATASTROFA KŁADZIE KRES WYPALANIU PÓL!
Czyżby?
Gubernator Neil Silversides zarządził śledztwo; moratorium w tej sprawie ogłoszono na specjalnie zwołanej konferencji prasowej. Moratorium to odpowiednie słowo. Wypadek, w którym zginęli nasi najbliżsi, okazuje się piątą pod względem liczby ofiar katastrofą drogową w historii Oregonu. Policja stanowa przewiduje, że ustalanie przyczyn wypadku może potrwać nawet dwa tygodnie.
Mówi Tom Sims, lekarz: „To sprawa polityczna. To sprawa gospodarcza. Teraz rozumiem, że to również sprawa moralności.
Kiedy o tym usłyszałem, pomyślałem, że najwyższy czas, żeby coś zrobić w sprawie wypalania pól. Jednak dla siedmiorga osób jest już za późno. Płakać się chce”.
Współczucie tego człowieka sprawia, że mnie też chce się płakać. Odkładam gazetę. Tracę ochotę na dalszą lekturę. Zaczynałem już wierzyć, że w całym Oregonie nikogo to kompletnie nie wzrusza; okazuje się, że kogoś to jednak obchodzi.
Artykuł wstępny usiłuje głębiej zanalizować problem. Zawiera propozycję, żeby na razie, dopóki prawo nie zabrania wypalania pól, obowiązkowe było umieszczanie dużych znaków świetlnych wzdłuż odcinków autostrady, na których istnieje zagrożenie, że dym znad płonących pól spowoduje zmniejszenie widoczności.
Читать дальше