Biuro Gila stanowiło najważniejszą branżę Newport. Zatrudniał w nim trzydziestu urzędników. To właśnie do niego zgłaszały się wszystkie biura bukmacherskie w kraju, żeby zbilansować typy, jeżeli zbyt duża liczba graczy stawiała na tę samą drużynę.
Jesteś dajmy na to bukmacherem w Dallas. Na wygraną drużyny z tego miasta zawsze postawi więcej osób, niż sobie życzysz, a liczba graczy stawiających na jej przeciwników nie wystarczy do zrekompensowania wygranej. To naturalne. Tak więc bukmacher z Dallas zadzwoni do sekcji bilansowania typów Gila Beckleya, a urzędnicy od Beckleya przejmują od niego wystarczającą liczbę zakładów, żeby móc zbilansować jego rejestr. Ponieważ Beckley działa na obszarze całego kraju, jest w stanie zrównoważyć zakłady graczy stawiających na zespół z Dallas zakładami zwolenników drużyny przeciwnej i bilans znowu wychodzi na zero.
Gil był szefem wszędzie, gdzie tylko pojechał. Zimy spędzał w Miami. Potrafił zaprosić na kolację dwadzieścia lub trzydzieści osób. «Chodźmy do knajpy Joego! Chodźmy tutaj! Chodźmy tam!» – proponował. Zawsze miał towarzystwo i zawsze to on płacił.
Naturalnie najpierw znałem go jedynie telefonicznie. Przez parę lat rozmawialiśmy ze sobą. Gil uważał, że jestem bystrym i przedsiębiorczym chłopakiem. Chłopakiem, do którego można zadzwonić w każdej sprawie. Doradcą i graczem. Zyskiwałem coraz lepszą reputację. Ale im częściej rozmawiałem z Beckleyem, tym wyraźniej uświadamiałem sobie niewiarygodną rzecz. Gdybyś go zapytał, ilu graczy wchodzi w skład drużyny baseballowej, Beckley musiałby zasięgnąć języka. Naprawdę!
Nie potrafił odpowiedzieć. Nie znał się na tym. Mówię szczerze. Mickey Mantle? A któż to taki? Beckley po prostu nie wiedział. Był bukmacherem i specem od bilansowania zakładów. Sam nie obstawiał. Po prostu prowadził największe biuro rachunkowe w kraju. Byłem oszołomiony.
Dość szybko jednak odkryłem, że to nie ma żadnego znaczenia. Człowiek od bilansowania zakładów musi tylko dopilnować zrównoważenia liczby zleceń i zgarnąć swoje dziesięć procent. Nie trzeba znać drużyn ani orientować się w przebiegu rozgrywek. Byłem zdumiony, ale potwierdziło się to w przypadku wielu speców od bilansowania i bukmacherów. Niektórzy spośród największych bukmacherów w ogóle nie obstawiali. W Chicago mieliśmy Benny'ego Totka. Benny prowadził największą firmę bukmacherską w mieście. Zarabiał na tym grube miliony i tak samo jak Gil Beckley nie potrafił powiedzieć, w którym zespole gra Joe DiMaggio. Mówię poważnie.
Tak więc obstawiałem i zdobywałem cenne informacje. W tym czasie mój przyjaciel Sidney kierował biurem Benny'ego. Zapytał mnie kiedyś, czy wyświadczę mu przysługę i zadzwonię do niego, gdy dowiem się o jakimś meczu czegoś, co mogłoby wpłynąć na jego wynik: na przykład o tym, że mecz został ustawiony albo że jeden z graczy odniósł kontuzję.
No i pewnego dnia dostałem cynk o kontuzji, o której gracz nie powiedział trenerowi. Zadzwoniłem do Sidneya. Nie było go i zamiast z Sidem, rozmawiałem z Bennym. Z samym bossem. Powiedziałem mu o kontuzjowanym zawodniku. Pamiętam, że chodziło o Bobby'ego Avilę. Grał na drugiej bazie w zespole Indian z Cleveland. Powiedziałem:
– Avila nie zagra.
Benny przyjął tę wiadomość tak, jakby doskonale wiedział, o czym mówię, ale gdy umilkłem, pyta:
– Nie mają innego drugiego basemana?
A ja myślę: następnego Bobby'ego Avilę? Czy ten facet żarty sobie stroi? Nie mogłem uwierzyć własnym uszom.
Tamtego wieczoru spotkałem Sidneya. Zapytałem, czy pracuje dla jakiegoś pomyleńca. Odparł, że Benny nie śledzi meczów tylko szanse. Benny Totek był największym bukmacherem w Chicago nie dlatego, że znał się na sporcie i rozróżniał graczy, ale dlatego, że płacił w poniedziałek. Bez względu na to, ile był ci winien po weekendzie, płacił w poniedziałek. Jego urzędnik zjawiał się z nowiutkimi banknotami w kopercie. A jeżeli ty byłeś mu coś winien, zawsze dawał ci więcej czasu. Tak więc niezależnie od tego, czy znał Bobby'ego Avilę czy nie, miał olbrzymią klientelę i forsy jak lodu”.
„Pewnego dnia zostanę szefem całego syndykatu”.
Tony Mrówka Spilotro wychował się w piętrowym domku z poszarzałego drewna we włoskiej dzielnicy, zaledwie parę przecznic od domu Mańkuta. Tony i jego pięciu braci – Vincent, Victor, Patrick, Johnny i Michael – spali w jednym pokoju na trzech piętrowych łóżkach.
Ojciec Tony'ego, Patsy, prowadził restaurację na rogu Grand Avenue i Ogden Avenue. Był to mały lokal słynący z kotletów mielonych domowej roboty, które przyciągały klientów z całego miasta, z takimi gangsterami jak Tony Accardo, Paul Kelner Ricca, Sam Giancana, Gussie Alex i Jackie Cerone włącznie. Mafiosi często wykorzystywali parking U Patsy'ego na swoje spotkania.
„Poznaliśmy się z Tonym, gdy byliśmy jeszcze dziećmi – wspomina Frank Cullotta, który został członkiem bandy Spilotra. – Nie przepadaliśmy za sobą. Obaj mieliśmy skrzynki z przyborami do czyszczenia butów. Ja pucowałem po jednej stronie Grand Avenue, a Tony po drugiej. Raz strasznie się pokłóciliśmy. Kazał mi trzymać się mojej strony ulicy. Powiedziałem, żeby trzymał się swojej. Zaczęliśmy się szamotać. W sumie do niczego poważnego nie doszło – Tony poszedł na swoją stronę, a ja wróciłem na moją”.
Podobnie jak Tony Spilotro, Frank Cullotta urodził się w Chicago na South Side. Cullotta był złodziejem. Trudnił się tym fachem, odkąd tylko pamiętał. W wieku dwunastu lat, w roku, w którym jego ojciec zginął za kierownicą samochodu, uciekając po dokonaniu zbrojnego napadu, zaczął okradać sklepy i mieszkania. W jego dzielnicy okoliczności śmierci ojca stanowiły tytuł do chwały.
„Obaj z Tonym byliśmy mali i niscy – wspomina Cullotta – ale on był trochę niższy ode mnie, więc nie bałem się go wcale. Wokół Tony'ego zawsze jednak kręciło się sporo facetów. Zatrudniał około piętnastu ludzi. Ze mną włóczyło się sześciu.
Pewnego dnia rozmawiał o mnie ze swym bratem. Gdy jego ojciec usłyszał moje nazwisko, kazał Tony'emu dowiedzieć się, czy jestem synem Joego Cullotty.
Mój ojciec był wolnym strzelcem. Dawno temu jacyś latynoscy szantażyści oskubali z forsy ojca Tony'ego. Stary Spilotro poszedł do mojego ojca i ten zrobił z tym porządek. Kiedy więc okazało się, że jestem synem Joego Cullotty, ojciec Tony'ego zarządził koniec naszej wojny.
Następnego dnia Tony podszedł do mnie i rzekł:
– Chcę z tobą pogadać.
Odparłem, że przecież nie uciekam, a on na to:
– Nasi ojcowie byli przyjaciółmi i my też zostaniemy nimi na zawsze.
Mój ojciec pracował jako kierowca dla szajki rabusiów. Uważano go za największego mistrza kierownicy w mieście. Nie było nikogo, kto potrafiłby jechać na wstecznym biegu równie szybko jak na dwójce czy trójce. A on to robił. Zginął za kółkiem w czasie pościgu. Nie został zastrzelony. Uciekał przed policyjnym radiowozem.
Od chwili gdy zostaliśmy z Tonym przyjaciółmi, rządziliśmy obaj na ulicy. Bywałem w jego domu równie często jak we własnym. Chodziłem tam, mimo że matka Tony'ego, Antoinette, była wiedźmą. Posyłała mi jadowite spojrzenia. Gdy wchodziłem do środka, słyszałem opryskliwe: «Siadaj tam!» Nigdy nie zaproponowała mi nawet szklanki wody. Tony był najtwardszym chłopakiem, jakiego znałem. Takim twardzielem, że jego brat Victor oferował innym chłopakom pięć dolarów, żeby zobaczyć, czy zdołają go sprać. Zwykle Victor znajdował amatora zakładu i ten próbował dać Tony'emu wycisk. Jeżeli wyglądało na to, że Tony jednak przegra, rzucaliśmy się na jego przeciwnika i spuszczaliśmy mu tęgie lanie.
Читать дальше