Pytanie, jak mogło do tego dojść w ciągu zaledwie paru lat, dręczyło nie tylko Mańkuta; przede wszystkim nie dawało spokoju mafijnym bossom, to oni bowiem obsadzili go w roli szefa kasyn. Zamiast spokoju Mańkut spowodował chaos. Zamiast wytyczyć ustronną ścieżkę do nowego Las Vegas, Mańkut i je – go kumpel Spilotro wywołali takie zamieszanie i ściągnęli na mafię tak wielkie zainteresowanie wymiaru sprawiedliwości, że jej sędziwi szefowie z Chicago, Kansas City i Milwaukee zamiast przejść na emeryturę i cieszyć się zagarniętymi milionami, mieli spędzić resztę życia w więziennych celach.
Powinno się to skończyć inaczej. Mogło być tak przyjemnie. Wszystko szło jak z płatka. Sytuacja wyglądała jak zakład, którego nie można przegrać. A mimo to osiem lat później wszystko wyleciało w powietrze na parkingu przy East Sahara Avenue.
OBSTAWIANIE PORZĄDKU NA MECIE
„Moi kumple myśleli, że jestem prorokiem”.
Frank Mańkut Rosenthal nie wierzył w szczęście. Wierzył w szanse. W liczby. W rachunek prawdopodobieństwa. W ułamki danych, jakie zgromadził, przepisując statystyki poszczególnych drużyn na fiszki swej kartoteki. Wierzył, że mecze są ustawiane, a sędziów można przekupić. Znał paru koszykarzy, którzy codziennie godzinami wprawiali się w sztuce chybiania celu. Znał również graczy, którzy obstawiając różne warianty, umiejętnie zmniejszali ryzyko przegranej i zarabiali dziesięć procent od zainwestowanych pieniędzy. Wierzył, że niektórzy sportowcy grają od niechcenia, a niektórzy brutalnie. Wierzył w serie zwycięstw i porażek; w rozkłady jednopunktowe i zakłady o nieograniczone stawki oraz w karciarzy tak dobrych, że potrafili tasować karty, nie zrywając celofanu z talii. Innymi słowy, wszędzie tam, gdzie chodziło o hazard, wierzył we wszystko, tylko nie w szczęście. Szczęście było kusicielką, plotkarką odciągającą gracza od informacji. Mańkut szybko zrozumiał, że jeżeli ma doskonalić swe umiejętności i stać się zawodowym graczem, musi wykluczyć z gry nawet cień ryzyka.
*
Frank Mańkut Rosenthal urodził się 12 czerwca 1929 roku, zaledwie parę miesięcy przed krachem na giełdzie. Wychował się w chicagowskiej West Side, starym świecie, dzielnicy opanowanej przez syndykaty, w której salony bukmacherskie, nieuczciwi policjanci, skorumpowani radni i zmowa milczenia były częścią życia.
„Mój tato był hurtownikiem. Typ administratora. Potrafił dobrze liczyć. Bystry. Człowiek sukcesu. Matka prowadziła dom. Dorastałem czytając biuletyny z wyścigów konnych. Darłem je na strzępy. Wiedziałem o nich wszystko, co trzeba było o nich wiedzieć. Czytywałem je na lekcjach. Byłem wysokim i chudym, nieśmiałym chłopakiem. Jako nastolatek mierzyłem ponad sześć stóp wzrostu i byłem trochę zamknięty w sobie. Zaliczałem się do samotników. Wyścigi konne stanowiły dla mnie próbę sił.
Mój tato miał parę koni, stale więc bywałem z nim na torze. Mieszkałem na torze. Oporządzałem konie. Należałem też do zapalonych piechurów. Włóczyłem się wzdłuż prostego odcinka toru. Trwoniłem czas. Przychodziłem tam o wpół do piątej rano. Stałem się częścią stajni. Zacząłem się kręcić wokół toru, gdy miałem trzynaście, czternaście lat. Byłem synem jednego z właścicieli, więc dawano mi spokój.
W domu natrafiłem na pewien opór, gdy zacząłem się interesować totalizatorem sportowym. Matka wiedziała, że gram, i nie podobało się jej to, ale ja byłem bardzo uparty. Nie chciałem nikogo słuchać. Uwielbiałem przeglądać tabele, wyniki poprzednich biegów, informacje o dżokejach, o położeniu startu i mety. Do późnej nocy wprowadzałem w swoim pokoju cały ten materiał do mojej kartoteki.
Pewnego dnia urwałem się ze szkoły, by pójść na tor. Wybrałem się tam z dwoma kumplami. Bystre chłopaki. Zostaliśmy na ośmiu wyścigach i siedem razy trafnie wytypowałem zwycięzców. Moi kumple myśleli, że jestem prorokiem. Tato odwrócił się plecami, gdy mnie tam zobaczył. Nie chciał ze mną gadać. Wkurzyło go, że urwałem się z lekcji. Gdy wróciłem do domu, nie odezwałem się do niego ani słowem. Nie było rozmowy na ten temat. O wygranych też nic nie powiedziałem. Nazajutrz znowu urwałem się z lekcji, wróciłem na tor i wszystko przegrałem.
Ale tak naprawdę to nauczyłem się hazardu na odkrytych trybunach Wrigley Field i Soldier Field. Na każdym meczu siedziało tam ze dwustu facetów. Obstawiali, co tylko się dało. Każdy rzut. Każde odbicie. Wszystko miało swoją cenę. Byli tam goście głośno podający ci typy. Czułem się wspaniale. Istne kasyno pod gołym niebem. Bez przerwy coś się działo.
Jeżeli miałeś talent, wierzyłeś w siebie i znałeś się na hazardzie, kusiło cię, żeby podjąć wyzwanie. Masz forsę w kieszeni i czujesz, że możesz zawojować świat. Znałem faceta imieniem Stacy. Był po pięćdziesiątce i miał kieszenie wypchane gotówką. Zakładał się ze wszystkimi: «Hej, chłopcze, zapunktują w tej zmianie czy nie?» Zatrzymujesz się, duma nie pozwala ci przejść obok, zakładasz się i słono za to płacisz. Stacy zawsze zmuszał cię do płacenia.
Powiedzmy, że Chicago wygrywa sześć do dwóch w ósmej zmianie i chcesz się założyć, że znowu zapunktują albo że przerżną w dziewiątej. Albo o to, że spalą dwa razy z rzędu, żeby zakończyć zmianę. Lub że odbijający zdoła obiec wszystkie bazy i doprowadzi do wygrania meczu. Albo o to, że obiegnie dwie lub trzy bazy lub przeciwnicy wyłapią jego piłkę. O cokolwiek. Stacy brał się do roboty i ustalał typy. Obiegnięcie wszystkich baz oceniał na siedemdziesiąt do jednego. Aut obstawiał w stosunku osiem do pięciu. Jeżeli chciałeś, żeby coś się działo, zakładałeś się, a on podawał ci swoje typy.
Na początku nie wiedziałem o tym, ale w każdym ze swoich zakładów Stacy asekurował się prawdziwymi typami. Za uderzenie piłki na aut pod koniec meczu płacono, powiedzmy… nie pamiętam teraz rzeczywistych typów, ale powiedzmy, że w stosunku sześćset sześćdziesiąt sześć do jednego, a nie trzydzieści do jednego, jak obstawiał Stacy.
Za obstawienie obiegnięcia wszystkich baz przy pierwszym rzucie meczu płacono w stosunku trzy tysiące do jednego, a nie siedemdziesiąt pięć do jednego. I tak dalej. Jeżeli zakładałeś się ze Stacym, musiałeś znać te typy, bo inaczej oskubywał cię do czysta.
Gdy to pojąłem, po prostu siadałem i słuchałem, jak stary wyjadacz ustala swoje typy. Zapisywałem wszystkie. Po pewnym czasie zacząłem sam proponować widzom zakłady. Stacy zbił przez lata małą fortunę. Miał niesamowite zyski. Potrafił zachęcić wszystkich wokoło do robienia zakładów. Był wspaniałym showmanem.
Wtedy nie istniały jeszcze programy i magazyny sportowe ani gazety i audycje radiowe, które specjalizowałyby się w dyscyplinach objętych zakładami. Jeżeli mieszkałeś na Środkowym Zachodzie, nie mogłeś się dowiedzieć, co się dzieje w drużynach ze Wschodniego i Zachodniego Wybrzeża. Podawano końcowy wynik meczu i to wszystko.
Jeżeli jednak obstawiałeś na poważnie, musiałeś wiedzieć o wiele więcej. Dlatego zacząłem czytać wszystko, co tylko się dało. Ojciec sprawił mi radio odbierające na krótkich falach. Pamiętam, że godzinami słuchałem szczegółowych relacji z meczów zamiejscowych drużyn, na które miałem zamiar postawić. Zacząłem prenumerować czasopisma z całego kraju. Chodziłem do kiosku, w którym sprzedawano wszystkie gazety ukazujące się poza Chicago. Tam właśnie poznałem Hymiego Asa. Był legendarnym zawodowcem. Nie nazywam nikogo legendą, jeżeli na to nie zasługuje. Ale Hymie As był legendą. Spotykałem go przy tym samym kiosku, gdy kupował dziesiątki gazet – tak samo jak ja. Wsiadał potem do auta i zaczynał czytać. Też to robiłem, tyle że nie miałem auta. Miałem rower. Po pewnym czasie zawarliśmy znajomość. Hymie wiedział, czym się zajmuję.
Читать дальше