– Sama jednak widziałaś, że nawet moje egzaminy nie wpłynęły na zmianę kuchni.
– Ani twoje prośby, babciu! – przypomniała Paula bar dzo rozsądnie.
– Pożyjemy, zobaczymy – powiedziała Fredka i zmieniła temat. – Nie poszlibyście do kina?
Wybuchnęliśmy entuzjazmem. Zaczęliśmy rzucać propozycje, niestety, jak to bywa w życiu rodzinnym, każdy myślał o czymś innym. Babcia i ja miałyśmy ochotę na Kroniki portowe, Paula chciała iść oczywiście na Shreka, a Molas z Arturem mieli ochotę zobaczyć Władcę Pierścieni. W żaden sposób nie mogliśmy dojść do porozumienia i postanowiliśmy losować. Ale tylko między naszą propozycją a Tolkienem, uznaliśmy bowiem, że Shreka już wszyscy widzieli, i to niejeden raz. Szczęśliwie wygrały Kroniki i był to strzał w dziesiątkę; zdecydowanie poprawiliśmy sobie nastrój.
Z kina udaliśmy się do piwnicy „Apetyt Architektów”, aby coś przegryźć i omówić film. Zamówiłyśmy sakiewki ze szpinakiem, bo są tam pyszne. Nawet ich wegetariański charakter nie odstraszył nas zbytnio. Babcia zjadła antrykot, który był – jak stwierdziła – rewelacyjny, a poza tym wyglądał jak dzieło sztuki. Kucharz jest prawdopodobnie niezrealizowanym malarzem, podobnie jak Krzyś niezrealizowanym historykiem sztuki. Pożarliśmy wszystko w mgnieniu oka, zerkając łakomie na talerze roznoszone przez kelnera. Naprawdę ten kucharz to prawdziwy artysta.
Po obiadku Artur zażądał kawy.
Fredka oczywiście zaprotestowała:
– Szkodzi ci na wątrobę, weź, Arturze, herbatę. Po kawie nie będziesz mógł spać.
– Kawa to jedyny stosowny dla mnie napój. Sama o tym wiesz najlepiej. – I zacytował zabawny wierszyk Morsztyna:
Malcieśmy, pomnie, kosztowali kary,
Trunku dla baszów, Murata, Mustafy
I co jest Turków.
Ale tak szkarady
Napój, jak brzydka trucizna i jady,
Co żadnej śliny nie puszcza za zęby,
Niech chrześcijańskiej nie plugawią gęby.
Posłuchałam uważnie i wtrąciłam się:
– Przecież Morsztyn pisze, że to trunek szkaradny.
– No tak. Ale też pisze, że jest dobry dla Turka – bronił Artur swoich wątpliwych racji. No, ale u nas w rodzinie zawsze najważniejsza jest anegdota i puenta. Dla niej warto nawet wypić kawę przed snem.
– Może dla Turka, ale nie dla chrześcijanina – zadałam mu, jak myślałam, ostatni cios.
– Jestem, dzięki Bogu, ateistą – powiedział Turek i jak zwykle mnie przegadał. Zrobił przy tym niezwykle triumfującą minę.
Fredzia skrzywiła się paskudnie.
– To, że zawsze wszystkich przegadasz, wcale nie oznacza, że zawsze masz rację – orzekła.
– Istotnie, nie oznacza. Pamiętajcie o tym, młodzieży.
Paulina się ożywiła i zabrała głos:
– Znam, babciu, jeden kawał o samcu. Mogę opowiedzieć?
– Wal śmiało – zakomenderował Artur, który ścigany wrogim spojrzeniem Fredzi, zamawiał właśnie koniak.
– Dwaj chłopcy przychodzą do babci i jeden z nich pyta: „Babciu, czy ty możesz mieć dzieci?” Babcia odpowiada, że nie, a na to jeden odwraca się do drugiego i woła: „Widzisz! Mówiłem, że nasza babcia jest samcem”.
Wszyscy się śmieliśmy, najbardziej Artur, a najmniej chyba babcia.
– Znasz, Arturku, takie epitafium:
Tu leży Mikołaj Rzeźwy.
Umarł trzeźwy.
Boże!
Ty wszystko możesz.
Ja ci to wyryję na nagrobku, oczywiście jeśli się zdarzy taki cud, że zejdziesz trzeźwy.
– No! jesteś wredna, Fredziu! Jeśli masz zamiar mnie poczęstować takim nagrobkiem, to ja mogę ci się zrewanżować następującą inskrypcją:
Spoczywaj w spokoju
I niech ta wierzba
Mogiłę ocienia,
I niech miłosierny ten mech
Przysłoni twój rok urodzenia.
Postanowiłam zmienić temat. Nie chciałam, by ukochana babcia się pożarła z moim ulubionym dziadkiem. Przypomniałam sobie kawał taty o samiczce księdza i krochmalu. Szybko go opowiedziałam, bo pasował do dowcipu Pauli. Jednak Artur się zamyślił i jakby przygasł. Fredzia zaczęła się dopytywać, co go tak wytrąciło z normalnej wesołości, „na dodatek wspomaganej koniakiem” – nie omieszkała jadowicie dodać. Artur się otrząsnął i powiedział:
– Ta anegdota o krochmalu przypomniała mi historię, która się wydarzyła w posiadłości moich dziadków. Chętnie wam opowiem.
Zamówił jeszcze jeden koniak i zaczął mówić. Słuchaliśmy go w skupieniu.
– Był rok czterdziesty szósty, właśnie skończyła się wojna. Nasza radość skażona była obawą, że lada chwila bolszewicy wyrzucą nas z majątku. To nie był duży majątek, jakieś sto pięćdziesiąt hektarów słabej ziemi. Miałem wtedy dwanaście lat. Obserwowałem uważnie to, co się działo wokół nas. Widziałem robotników, którzy przyjeżdżali i rekwirowali zboże potrzebne do siewu. Widziałem, jak zaczyna się rozpad naszego świata, naszego porządku. Do domu, zawsze czystego i pachnącego, wkradł się nieład, służba zaczynała się stawiać. Nie wykonywano poleceń.
Szło nowe. Ponieważ ziemię mieliśmy kiepską, mój dziadek, który był świetnym agronomem i w ogóle znakomitym gospodarzem, uprawiał na niej między innymi ziemniaki. Zbudował małą krochmalnię, taką wytwórnię, w której przerabiano kartofle na krochmal. Było to śliczne pomieszczenie, wyłożone nawet kafelkami. Mosiężne części maszyn lśniły jak lustro, a wyposażenie było, jak na owe czasy, supernowoczesne. Wkrótce po przejęciu władzy przez komunistów fabryczkę rozgrabiono. Trwało to może tydzień. Najpierw zniknęły pasy transmisyjne, potem wszelkie części z metali szlachetnych. W końcu zdemolowano pomieszczenie, wyrwano i zbito kafelki. Teraz wiecie, dlaczego w latach sześćdziesiątych nie można było kupić krochmalu. Po prostu lud zniszczył wszelkie małe wytwórnie i fabryczki. To były okropne czasy: gdy ludzie niekompetentni i prymitywni dorwali się do władzy. Zupełnie jak teraz.
– Nie strasz, Arturku, dzieci. Jakoś to przetrwałeś.
– Ja tak. Bo byłem dobrze wykształcony i ambitny. Polska miała się gorzej.
– Przecież nie znosisz polityki.
– To prawda. Wracamy do domu?
– Jak się nazywają rządy ludu? – spytała Paulina.
– Demokracja – odparł Artur. – A rządy motłochu – ochlokracja.
Molas odwiózł nas do domu. Artur nie odzywał się przez całą drogę. Nie powinien tyle pić, rozkleił się po tym koniaku. A może to wpływ niedawnych wyborów. Polityka to zjawisko przyrodnicze, przecież zawsze to mówił. Przyjdzie i pójdzie.
Nagle odezwała się babcia:
– Turku, teraz mi się przypomniała taka piosenka, śpiewało się ją zaraz po wojnie. Nie wiem, czy pamiętasz, na melodię Serca w plecaku:
Zapiszczało gówno w trawie i tak myśli: leżę równo.
Aż się raptem dowiedziało, że dziś ważne każde gówno.
Tę piosenkę, tę z przeróbki, śpiewam dla pana Osóbki,
A ten refren od rekruta śpiewam dla pana Bieruta.
– Nie słyszałem. Jest niezła. Historia czasem zatacza koło. No, ale ta piosneczka niezupełnie się zgadza z aktualnie obowiązującą polityką poprawności.
– Czy ja mógłbym mieć zapytanie? – przerwał Turkowi Mol.
– Pytanie. Możesz, choć niekiedy się to źle kończy. Wal śmiało, Mollasso.
– Kto to był Bierut i ten drugi?
– Osóbka był powojennym premierem, a Bierut prezydentem Polski.
Znowu odezwał się Molas, co się zdarzało rzadko, bo, chyba przez to jąkanie, był bardzo małomówny:
– Boże, daj mi cierpliwość, abym pogodził się z tym, czego zmienić nie jestem w stanie. Daj mi siły, abym zmieniał to, co zmienić mogę. I daj mi mądrość, abym odróżnił jedno od drugiego.
Читать дальше