Następnego dnia matematyka też przeszła nieźle: udało mi się ściągnąć jedno zadanie, a kilka zrobić poprawnie.
Przyjechał po mnie tata i niestety nici z obiadku. Wróciłam do domu i zjadłam szarą breję z niesionej kaszy gryczanej, orzechów i rodzynek. Tatuś zachwycał się, że to pyszne. Czy miłość może uszkodzić kubki smakowe?
Elwirka była zachwycona, a Honorata powiedziała szalenie politycznie:
– To jest takie inne.
Rzeczywiście.
Zdałam testy tuż nad obowiązującą poprzeczką, dostałam się do liceum i rozpoczęły się wakacje. Umyśliłyśmy sobie z Frytką, że jak najszybciej powinnyśmy wyjechać z Paulina na jakiś obóz.
Miałyśmy nadzieję na lepsze wyżywienie i na to, że czas pracuje na naszą korzyść. Tatkowi muszą się w końcu znudzić pszenica i proso. Nie jest przecież, do diabła, kurą.
Po południu postanowiłam poprosić tatę o sfinansowanie obozu żeglarskiego. Elwira i tata, jak zwykle o tej porze, ćwiczyli jogę na trawniku przed domem. Stanęłam na ganku i czekałam, aż skończą. Elwira uczyła tatkę asany o nazwie „świerszcz”. Nie była to łatwa pozycja. Trzeba przylgnąć do podłoża klatką piersiową, a nogi przerzucić za siebie. Może mógłby to zrobić człowiek guma. W wykonaniu taty osiągnięcie takiego rezultatu było w sposób oczywisty niemożliwe. Próbowali jednak cierpliwie. W pewnym momencie ojciec przewrócił się na Elwirę i zaczęli się całować. Wróciłam do domu.
Temat wyjazdu podjęłam przy kolacji, na którą składał się sok marchwiowy i pieczone jabłko. Bardzo łatwo uzyskałam zgodę i już jutro mieliśmy się udać do miasta, aby wykupić stosowny obóz i potrzebny ekwipunek. Tatuś zakomunikował nam, że w drugiej połowie lipca wybierają się razem z Elwirą do Chorwacji. To też była dobra wiadomość.
Myszy tańcują, gdy kota nie czują.
Obóz nie był zły. Poznałam fajnych ludzi i nauczyłam się odróżniać bajdewind od fordewindu, a foka od grotu. Stałam się mistrzynią dużych przechyleń i nauczyłam się w tempie błyskawicznym wiązać knagę, huntera i skrót kapitański. Polubiłam też samo żeglowanie.
Paulina była w innym miejscu. Mieszkała w domku kempingowym i ich grupa wypływała na zajęcia codziennie po śniadaniu. Prawie w ogóle się nie widywałyśmy. Jedzenie było średnio pożywne, ale zdecydowanie jadalne. Oczywiście w porównaniu z kuchnią Elwiry był to poziom „Wierzynka”.
Było mi dobrze. Starałam się nie myśleć o domu i tacie. Żyłam chwilą.
Siedzieliśmy całą ekipą na plaży. Nasz instruktor, o wdzięcznym imieniu Pirania, i jego dziewczyna postanowili zrobić porządek na łodzi i zgonili nas na ląd. Rozłożyliśmy się na plaży i wystawiliśmy twarze do słońca.
W pewnym momencie stojąca nieopodal brzegu łódź zaczęła się dziwnie kołysać.
– Co jest grane? – spytał Jarek, a Wojtek wybuchnął śmiechem i popatrzył na mnie porozumiewawczo.
Nie chciałam tego widzieć. W miłości, moim zdaniem, nie ma niczego zabawnego.
Położyłam się na brzuchu i zaczęłam obserwować gramolącego się po patykach chrząszcza. Wytrwale zmierzał w kierunku małej kępki trawy. Biedny dzielny chrząszczyk. Obserwowałam go bacznie, jak pokonywał kolejne przeszkody. Nagle zza kępki trawy wyłonił się drugi, podobny chrząszcz. Mój zdecydowanie przyspieszył.
Przewróciłam się na plecy i zaczęłam obserwować niebo. Było bardzo, bardzo niebieskie, przejrzyste, płynął po nim z gracją tylko jeden samotny biały obłok, okrąglutki jak kuleczka. Obserwowałam jego rejs, rozleniwiona i zrelaksowana. Wtem wiatr przywiał drugi obłoczek, który zaczął płynąć za tamtym moim.
Wstałam i pobiegłam do wody. Pora się wykąpać.
To był fajny czas, ten spędzony na obozie. Wróciłam do domu w świetnej formie i w doskonałym humorze. Paulinka miała tam zostać jeszcze parę dni.
Przyjechałam w dniu wyjazdu taty i Elwiry na półwysep Umag. Załadowali samochód i ruszyli w drogę. Pomachałyśmy im łapkami, ja i Honorka. Potem szybko pomknęłam do lodówki. Brr… Aż się wzdrygnęłam, jak zobaczyłam jej zawartość.
Honorata zawachlowała całkiem miłym plikiem banknotów. Tego było nam potrzeba. No i Molasantego.
Zaraz po niego zadzwoniłam i – jak zwykle niezawodny – stawił się, gotowy do pomocy, zaledwie po kwadransie. Ucieszyłam się na widok jego sympatycznego pyska. On cały aż promieniał. Pojechaliśmy razem po zakupy i przywieźliśmy do domu masę pysznych rzeczy. Następnego dnia na obiad były kotlety schabowe, kartofelki i zielona sałata. Najlepsze są potrawy najprostsze.
Zadzwoniłam do babci i trochę się zmartwiłam, bo nie czuła się najlepiej. Zaprosiła nas z Molem i Paulina na niedzielny obiad. Tak. Marzył mi się wykwintny obiadek u babci.
Babcia mieszka na Mokotowie, w starym, dużym, zagraconym mieszkaniu. Wszędzie walają się książki i gazety. Molasa zatkało. Nigdy nie widział naraz tylu książek. Przy okazji pochwalił się, że czyta właśnie czwarty tom Harry’ego Pottera. Kochany Molas. Paulinka zażądała, aby jej pożyczył pierwszy. Wyraźnie pochlebiła mu tym życzeniem. Obiecał jutro dostarczyć.
Babcia rzeczywiście nie czuła się najlepiej. Przyczepiła się do niej jakaś wredna infekcja i nie chciała odpuścić. Fredzia trochę pokasływała i sapała przez zatkany nos. Tłumaczyła się, że może obiad nie będzie taki dopracowany, jak by chciała, lecz nie bardzo miała siłę, by wszystko perfekcyjnie przygotować. Pocieszyłam babcię, mówiąc, że u niej nawet owsianka fantastycznie smakuje. Była to zresztą prawda. Zupy mleczne Fredzia opanowała do perfekcji i chociaż trudno w to uwierzyć, wychodziły jej znakomicie.
Usiedliśmy wokół stołu. Artur podał zupkę cytrynową, oczywiście doskonałą, a potem pstrągi z orzechami i zieloną sałatą. Piliśmy białe wino i gadaliśmy.
Oczywiście tematem dyżurnym była Elwira. Ja zwyczajowo narzekałam, a babcia podtrzymywała mnie na duchu, tłumacząc, że cierpienie kształci.
– Pathima mathima – wtrącił Artur. – Tak to będzie po grecku.
– Brzmi nieźle, ale smakuje gorzej, poza tym ja już jestem wykształcona w stopniu wystarczającym.
– Ja też chcę jeść mięsko! – dołączyła się Paulinka.
– Jednym słowem: „My nie wegetariańcy”, jak powiedział pisarz ukraiński Komijczuk do zgromadzonych przez władzę sowiecką polskich literatów w czterdziestym pierwszym roku we Lwowie – spuentował Turek.
– Nie bardzo rozumiem.
– No, to była taka słabo, powiedziałbym, zawoalowana groźba.
– Aha! – Nie rozumiałam, ale wróciłam do głównego wątku. – Elwira jest miła, spokojna, wyciszona i lubimy ją wszyscy, ale nie mam ochoty być wegetarianką, dokładnie tak, jak powiedział Artur.
– Nie mów „dokładnie”. To okropna kalka z angielskiego i włos mi się jeży, jak ją słyszę – zaprotestował Turek.
– Gdzie ci się jeży? – spytała Paulina, pamiętając chyba słynny greps o włosach, co je Turek ma, ale nie dla każdego.
Turek się zmieszał i poprawił:
– No, to raczej scyzoryk mi się w kieszeni otwiera.
– Elwira gotuje ohydnie – stwierdził ponuro Molasieńka.
Ta wypowiedź wywarła duże wrażenie. Po pierwsze, było to jedyne zdanie wygłoszone przez Mola w czasie obiadu. Po drugie, nie jąkał się w ogóle i był pełen determinacji. Wszyscy na chwilę zamilkli. Dzięki trzem słowom Mola kuchnia Elwiry objawiła się dziadkom w pełni grozy.
Po dobrej minucie przerwany wątek podjęła Frytka:
– Musicie porozmawiać z tatą. Jeśli on chce odżywiać się makrobiotycznie, to jego wybór, ale nie powinien was do tego zmuszać. Eryk nie jest przecież jakimś oszołomem i na pewno da się przekonać.
Читать дальше