– Prawdziwa, źródlana – powiedziała Elwira.
Nie przekonało nas to jakoś. One zaś wypiły duszkiem.
– Nie ma nic lepszego. Oczyszcza organizm ze wszystkich toksyn – poinformowała Ewa, rozlewając do szklaneczek kolejną porcję wody. – Każdy powinien wypić co najmniej trzy litry dziennie.
Opite wodą, sięgnęły do bagażu i wyjęły dzwoneczki.
– Powiesimy je nad drzwiami, aby pieniądze nie opuszczały tego domu.
Jak powiedziały, tak zrobiły. Po chwili postanowiły jeszcze przenieść lusterko, by odbitym w nim światłem rozjaśnić hol.
– To poprawia energię krążącą w domu – zakomunikowała Elwira.
– Tak – zgodziła się z nią Ewa. – A propos, trzeba wyklaskać zastoiny energii.
Pobiegły każda do innego kąta pokoju i zaczęły klaskać. Patrzyłyśmy jak zahipnotyzowane.
– Chyba nikt tutaj tego nie robił? – spytała Ewa.
– Tak, to znaczy nie – potwierdziłam.
– Zobaczysz! Teraz będzie wam się tutaj o wiele lepiej żyło.
Obie krążyły po domu jak wielkie ptaszyska i klaskały, i klaskały.
– Co one robią? – spytała Paula, z lekka wystraszona.
– Nic, nic – uspokajałam. – To taka zabawa.
Kiedy obleciały już cały dom i wypłoszyły wszystkie upiory, wróciły do kuchni i dalej się rozpakowywały. Wyciągnęły worek pszenicy, jakieś demne grzybki, wielką butlę wody, wahadełko i różdżkę, tofu, worek soi. Nie wiem dlaczego, ale to wszystko było jakieś szare.
– Czy wy jesteście czarownicami? – spytała bardzo rozsądnie Paula.
Zaczęły się śmiać perliście.
– Cha, cha! Zabawna jesteś, oczywiście, że nie… No, może troszeczkę – normalnym już głosem powiedziała Elwira.
Pokazałam im, gdzie będą spać. Ucieszyły się i oznajmiły, że zaraz się położą, bo w Indiach przyzwyczaiły się do wczesnego wstawania. Popatrzyły jednak krytycznie na sypialnię.
– Tutaj jest niedobre chi – stwierdziły ponurym głosem.
– O Boże! – wystraszyłam się. – Można coś z tym zrobić?
– Jasne! – zawołały radośnie i zaczęły przesuwać łóżka.
Zakryły też ekran przenośnego telewizorka. – Czujesz, jak chi się poprawiło?
– Tak, bardzo – odparłam z powagą. Fredzia mawia, że z wariatami należy ostrożnie. Z każdym można się dogadać, tylko z nawiedzonym ciężko.
Byłam w lekkim szoku. Pomyślałam, że czekają nas niewątpliwie interesujące dni. Nie zawiodłam się.
Rano, o piątej, obudziły mnie jakieś dziwne dźwięki. Wyjrzałam przez okno i zobaczyłam obie panienki wykonujące jakieś ćwiczenia gimnastyczne w lasku brzozowym nieopodal mego okna. Towarzyszyły temu monotonne zaśpiewy. Domyśliłam się, że doda z przyjaciółką oddają się hinduskim ćwiczeniom medytacyjnym.
Nie myliłam się. Ewa uświadomiła mi po powrocie do domu, że to, co podziwiałam przez okno, to powitanie słońca – cykl dwunastu ćwiczeń połączonych z powtarzaniem odpowiedniej mantry. Spytałam, czy nie mogłyby tego robić później, ale Ewa się oburzyła:
– No, przecież powiedziałam, że to powitanie słońca.
– Tak, masz rację, przepraszam – wycofałam się grzecznie.
Elwira łagodnym głosem zadeklamowała:
– Surya jest duszą zarówno istot poruszających się, jak i nieruchomych, – A potem wyjaśniła: – Surya to Słońce. Oddajemy mu pokłon co dzień rano, z twarzą zwróconą na wschód. Tych ćwiczeń jest dwanaście, tyle ile boskich przymiotów gwiazdy.
– Tylko tyle ma przymiotów? – zdziwiłam się nieco.
– Jej zalety są nieskończone, nieopisywalne – ekscytowała się Elwira. – Dwanaście ćwiczeń jest zaledwie symbolicznym oddaniem hołdu. Może chcesz się do nas jutro przyłączyć?
Podziękowałam grzecznie, bo nie jestem przesadną admiratorką wczesnego wstawania. Ani słońca. Dobrze, że jest, ale żeby mu się kłaniać? Nie, to nie dla mnie. Brakuje mi duchowości.
Chcąc nie chcąc, obudzona o tej dzikiej godzinie, wzięłam się do przygotowywania śniadania. Niestety, nasze joginki odmówiły jedzenia. Poszły na suche szczotkowanie skóry. Nawet nie próbowałam dociekać, co to takiego. Zrobiłam sobie jajecznicę na słonince i pyszną, bardzo mocną herbatę. A potem wsunęłam się do łóżka w nadziei na sen. Sen jednak nie przychodził. Wróciłam więc do kuchni, a tam zastałam Elwirę Sałapatko przyrządzającą zupę potasową. I ziołową herbatkę. Nie mogłam na to patrzeć. Zrobiłam kakałko i uciekłam. Przeczytałam już całą „Politykę”, gdy pojawił się Molas. Wyszłam do niego i zaproponowałam, że zaparzę mu kawę.
W kuchni ciocia i Elwira jadły zupkę. Poczęstowały nią Molasę. A on, jak to on, nie odmówił. Spróbował i zakrztusił się – nieśmiało zauważył, że nie ma w niej soli.
Ewa spojrzała na niego z litością.
– Sól zabija – zakomunikowała poważnie.
Molas się wystraszył, pogmerał w talerzu ze dwa razy i dał za wygraną.
– Nie masz czasem jakichś resztek tej wczorajszej pizzy? – zapytał nieśmiało.
– Mam. – Sięgnęłam do lodówki.
– To dopiero jest trucizna – powiedziała Ewa i wyjęła mi z rąk zimną pizzę. – Nie słyszeliście o cholesterolu?!
Zdaje się, że z Ewą nie będzie zbyt wesoło.
– Słyszeliśmy, ale jeszcze się nie przejmujemy – odrzekłam, zabierając jej ciasto i wkładając do mikrofali.
– Tego też nie powinnaś używać – zaprotestowała dla odmiany Elwira. – Będziemy musiały dużo was nauczyć.
– Tak, one żyją w średniowieczu. – Ciocia ze smutkiem pokiwała głową.
Swoją misję cywilizacyjną rozpoczęły dziewczyny od razu. Elwira nauczyła nas troje podstawowych asan, to znaczy postaw. Ich celem jest oczyszczanie kanałów energetycznych tak, by prana, czyli oddech, mogła swobodnie przepływać i ciało było gotowe przyjąć Kundalini – najwyższą energię słoneczną.
Elwira zacytowała Hatha Jogę Pradipika, który podobno powiedział, że asany czynią człowieka silnym, wolnym od chorób i lekkim. Wydawało mi się, że ten cytat nic nie wnosi, ale zmilczałam.
Pokazały nam postawę świecy, pług, kwiat lotosu. Wszyscy troje gimnastykowaliśmy się na trawniku, a Honorata patrzyła przez okno i nie mogła się nadziwić, jakie te panienki są sprężyste.
Molas zwalił się przy świecy, ja wymiękłam przy kobrze. Powiedziałam Ewie, że powinna występować w cyrku. Nie zrobiłam tego złośliwie, ale się obraziła i przerwała ćwiczenia.
Pełna kundalinu, zaproponowałam wycieczkę rowerową po obiedzie, co zostało przyjęte z radością przez Paulinę i Molasego. Ciocia jednak odmówiła. Obie z Elwirą zaplanowały na popołudnie kąpiel w owsiance, w ramach terapii oczyszczającej, i ćwiczenia z oddychania chi kung.
Nie, to nie. Zjadłyśmy żurek z jajeczkiem, a potem kopytka z pieczenia cielęcą i buraczkami. Ewa i Elwira skromnie spożyły zupkę miso. Podobno znakomicie wspomaga organizm. Ciocia czasem zerkała w stronę naszych talerzy. Jakby z żalem.
Po obiedzie pojechaliśmy we trójkę nad rzekę, a potem do ośrodka sportowego w Zalesiu Górnym. Trasa była bardzo fajna, ciągnęła się wzdłuż rzeki, obok urokliwego wodospadziku i stawów rybnych, a potem przez las, śliczny las sosnowy. Z Molasą czułam się bezpieczna. Duży z niego gość. Nie musiałyśmy się bać grasujących w okolicy łobuzów, którzy kradli rowery. Tatuś, stary leniwiec, rzadko dawał się namówić na wycieczki tego typu. Twierdził, że rower to wynalazek przereklamowany, bo tylko dupa siedzi, a nogi jak pracowały, tak pracują.
Sport nie jest tym, co tata uważa za zdrowe. Regularnie ćwiczy tylko mięśnie przedramienia, podnosząc pełne kufle. Trasa miała jednak ten walor, że kończyła się nad zalewem, gdzie można było spokojnie odpocząć i napić się piwa. Czasem więc tata dawał się skusić na taką wyprawę.
Читать дальше