– Jak to utonął? Śledź?!
– Tak to! – jęknął Turek histerycznie, łamiącym się głosem. – Utonął, bo oduczył się pływać.
Wszyscy milczeliśmy, porażeni rozmiarem tragedii. Pierwszy odezwał się Albert:
– Chapeau bas, Arturze, chapeau bas!
Fredzia przytuliła się do Turka, oparła głowę na jego ramieniu i powiedziała:
– To było wspaniałe, ale więcej nie chodź na wódeczkę do barów. Sam.
– Oczywiście, kochanie, nigdy więcej. Sam.
W poniedziałek, jak zwykle, wyszłam do szkoły na ósmą czterdzieści pięć. Pokonałam zaledwie parę metrów, gdy z wizgiem opon zatrzymała się obok mnie terenowa toyota. Wychylił się z niej dziwny koleś ze srebrną komorą – ten sam, który znalazł psa – i zaproponował, że mnie podwiezie. W pierwszej chwili odmówiłam, ale gdy zaczął nalegać, zgodziłam się. Diabeł mnie podkusił.
Byłam po prostu strasznie ciekawa, co to za jegomość z ukwiałkiem na głowie. No i wsiadłam. Do szkoły mam raptem dziesięć minut drogi, dużo więc z nim nie pokon-wersowałam. Spytałam, jak się nazywa. Odparł:
– Mmmolasy.
– A dalej?
– Tttyllko Mmmooolasy. Nnnie mma dddalej.
– Jak to nie ma? Musi być.
– Nno tto jeeest, aalle nnie zuużżżywwwam.
Tak powiedział. „Nie zużywam”. Spytałam, gdzie znalazł Gutka.
– Aa mmmałom goo nnnie ppprzejechał. Zz Kkkooorr-dddeckkieggo pppoodd kkołła mmi wwwysskkooczyyłłł.
Podjechaliśmy pod szkołę.
– Tteż tuu kkiedyśś chchchodziłłłemmm – pochwalił się z wyraźnym odcieniem dumy w głosie.
– A teraz gdzie chodzisz?„
– Ttaaamm – wskazał ręką w stronę rzeki.
– To znaczy?
– Nno… nna ggórkę. Ddo ssspppecjjjalllnej, zzznaaczy sssię.
– Aha – przytaknęłam machinalnie i wyskoczyłam z samochodu.
Akurat pod budą stała Dominika z Jasiem, więc pomachałam entuzjastycznie w kierunku odjeżdżającego kolesia, krzycząc:
– Dzięki!
Faceta nie było widać zza przyciemnionych szyb, a samochód robił pewne wrażenie.
– Kto to? – spytał Jasio.
– Podrywał mnie, pozwoliłam się podwieźć – rzuciłam niedbale. A co mi tam! Trochę bajeru przecież nie zawadzi.
– Świetne autko – powiedział marzycielsko Jasio. – Takie właśnie chciałbym mieć.
Pojawienie się Molasy, Molasego, Molasa… jak go zwał, tak go zwał… niewątpliwie pomogło mi wywołać pewien efekt.
„Swoją drogą – myślałam na pierwszej lekcji, nudnej jak zwykle chemii – niezły ze mnie przygłup”. Wsiadłam do samochodu nieznajomego faceta. Mógł mnie porwać, zgwałcić lub zamordować. Albo wszystko to naraz, czyli po kolei. Na dodatek okazał się gościem ze szkoły specjalnej o bardzo złej renomie.
Super. Jednak ze mnie idiotka do kwadratu. Nie mogę się nikomu przyznać do tej przygody, boby mnie tata i Fredzia zabili na miejscu. Nie musiałby tego robić Molas. Molasy.
Wróciłam do domu, zjadłam obiad, gdy odezwał się dzwonek u furtki. Poszłam otworzyć, a tam stał Molasa z głupią miną – jak zawsze. Ubrany był w śliczne zielono-żółte szorty malowane w tak zwane picassa, z krokiem na wysokości kolan. Cycuś po prostu. W ręku trzymał kilka kompaktów.
– Czcześćć – powiedział.
Jestem grzeczna, ma się te rzeczy, więc odpowiedziałam:
– Cześć.
– Mmam ppparę oooodjechaaaaanych kkommpaktów.
Mmoże bbyś, kkkuuurdde, kkkuppiłaa?
– Kurde, nie, dziękuję – odpowiedziałam dwornie i zaczęłam się wycofywać za furtkę. Powoli, nieznacznie, ale krok po kroku.
– Eeee, sssłuchaj, za jedneee pppięć zzłoodszów. Mmam Reeed Fffashioon, Bblack aand Whiiite, Mmachchine-hhhead.
To były niezłe tytuły i kusząca propozycja. Mimo to, powodowana poczuciem etyki, odmówiłam. Wydawał się strasznie smutny i zawiedziony. Aż mi się żal zrobiło. Aby go pocieszyć, powiedziałam:
– Wiesz, ja nie mam wieży.
– Aa kommmputttterr?
– Też nie mam – poszłam na całość.
Wyraźnie się zmartwił. Wyglądał jak zatroskana płaszczka. Taka ryba.
– Dzięki – rzuciłam i z ulgą zniknęłam za furtką.
Co za koleś!
Wieczorkiem znowu zadźwięczał dzwonek. Za furtką stał Molasa, dzierżąc w rękach srebrzystą niewielką wieżę. No, nie powiem, lekko mnie zatkało.
– Mmmasz – powiedział, wręczając mi wieżę.
– No co ty? Nie wezmę – broniłam się.
W tym momencie zadzwoniła komora. Ta srebrna. Na szyi. Gościu, żeby odebrać telefon, włożył mi wieżę w ręce. Trzymałam ją i słuchałam rozmowy.
– Cco?! Zzza małłło dałł? Jjakie zza mmmałłło! Lliczyć nnnnie uuumiesz. Pporrrąbbbało ććcię? Cco! Cco! Jja za tto nnie bbęędęę bbrraałł w ddduppęę. Zzieellinn naass zabbi-jje! Zzzzobbbaczczyszsz!
Wyłączył się, wziął ode mnie wieżę i powiedział jakby do siebie:
– Sspokko, sspokko.
Chwilę się zamyślił, a potem zwrócił się do mnie:
– Jjjest tttakki towwarrek. Chchceszsz? Jjjedna ssstó-weczkkka i jjjestt ttwojjja.
Popatrzyłam na sprzęt. Była to niezwykle atrakcyjna oferta, a cena po prostu z księżyca. Lecz etyka znowu zwyciężyła i żeby go zbyt nie zmartwić i nie zdenerwować, powiedziałam głupio:
– Nie mam tyle.
– Aa illle mmmasz? – zainteresował się.
– Nie, no… nic nie mam.
– Rrrrozłłożę ci na rrraty – zaproponował.
– Nie, dziękuję, nawet mi nie wolno takich rzeczy kupować. Tata by się gniewał.
To do niego dotarło, ale się zdziwił. Bardzo.
– Ggniewwwałłł ssie? Ppppowwiniien sssiięę ćcie-szyyyć, przećcież tto ttannnio.
Zignorowałam ten wątek, spytałam natomiast, zupełnie zresztą niepotrzebnie:
– Skąd to masz?
– Kkkkummmpppel sssię ooo ttto poootknąąął.
– Aha – zauważyłam inteligentnie.
– Ttto cco?
– Nic. Spadam, dzięki, ale nie przynoś mi więcej fantów. Nie kupuję towaru, nie mam kasy, i w ogóle.
Machnęłam mu łapką i zniknęłam za furtką, zostawiając go z rozdziawioną gębusią i wzgardzoną wieżą. Stał tak jeszcze, gdy się odwróciłam, wchodząc do domu. Widać dużo czasu zajmuje mu przyswajanie wiadomości.
Rano czekał na mnie w tym samym miejscu co wczoraj. Odmówiłam. Nie wsiadłam. Szłam aleją, a on trąbił, hamował, zatrzymywał się. Wkurzał mnie. Robił cyrk. W końcu wgramoliłam się do tej jego bryczki i zaczęłam go opieprzać. Położył uszy po sobie. Robił wrażenie maleńkiej, przestraszonej myszeczki. Kajał się. W ogóle był taki jakiś miły i bezbronny, że się przymknęłam. Wysiadłam pod szkołą, a on odjechał, jak zwykle, z poślizgiem. Kot przechodzący akurat drogą okazał się szybszy o ułamek sekundy i uszedł z życiem.
Tak było każdego dnia. I nie ma co ukrywać, miałam w Molasie wielbiciela. Zawoził mnie do szkoły, a czasem nawet odbierał. Chcąc nie chcąc, zaczęłam z nim gadać. Uczył się na ślusarza.
– Tto ooooodjechchanyy fffaachch – mówił.
Samochód kupił mu tato. Prawdę mówiąc, bałam się, że jest kradziony, ale twierdził, że nie. Spytałam, kim jest jego tata, co robi, że mu taką bryczkę fundnął. Molas odpowiedział:
– Mmmiinnisttremm.
Myślałam, że się przesłyszałam, ale nie. Powtórzył jeszcze raz, jąkając się w innych miejscach. Ministrem. Może zboru ewangelickiego? Słyszałam kiedyś o czymś takim.
– Nie – powiedział. – Miiinistreem kkultury.
Rany boskie! Wymiękłam.
Przekazałam „tacie tę rewelację. Najpierw jednak spytałam:
– Jak się nazywa minister kultury?
Tata zamyślił się głęboko.
– Molasa czy Molas, coś takiego.
Читать дальше