Uprzedziliśmy Honorcię, że w niedzielę na obiedzie będą goście. Biedna, bardzo się zdenerwowała, gdy jej powiedziałam, co jedliśmy na weselu. Chciała koniecznie sprostać wymaganiom mamy i jej hrabiego. Ten tytuł robił na niej pewne wrażenie. Ambitnie postanowiła dorównać „Wierzynkowi”. Z dużym trudem udało mi się jej wyperswadować przygotowanie jakichś szalenie wymyślnych dań.
– Najlepsze są potrawy najprostsze – zacytowałam babcię cytującą Franca Fiszera. – Zrobimy coś dobrego, a niezbyt skomplikowanego.
Pomyślałyśmy, poradziłyśmy się Fredzi i zdecydowałyśmy się na czerwony barszczyk z kołdunami, indyka pieczonego z borówkami i szarlotkę na deser. Myślę, że będzie to pyszny obiadek i nie powstydzimy się kunsztu Honoraty.
– Żaden hrabia nam nie groźny – powiedziałam babci.
Tatuś menu zatwierdził bez żadnych komentarzy, zasugerował tylko, by przygotować jeszcze jakieś przystaweczki, bo Arturek będzie rozczarowany. Rzeczywiście – walnęłam się w głowę – jak mogłam nie pomyśleć o śledzikach. Zrobiłyśmy burzę mózgów i – wespół w zespół – postanowiłyśmy podać jeszcze sałatkę śledziową i awokado z mandarynkami dla naszej wegetarianki, gdyby sobie przypomniała, że nią jest. Spytałam tatkę, co podać Ewie zamiast indyka. Odparł z pewną dozą okrucieństwa, że najwyżej zje same borówki. Niewykluczone jednak, że nimi wzgardzi, bo przecież na pewno nie spadły one z drzewa.
Uzgodniwszy sprawy związane z przyjęciem, zaczęłam się zamartwiać, co też mama może wymyślić. Będzie chciała nas zabrać tacie czy nie? Cieszyłam się, że zaprosiliśmy całą rodzinę. Miałam nadzieję, że zaprotestują, jeśli mama wpadnie na pomysł, by wywieźć nas do dżungli.
– Nie będę buszować w buszu – powiedziałam Paulinie.
Ona zaś dodała:
– A ja nie będę się suszyć na Saharze.
Pomyślałam chwilę i dorzuciłam:
– Nie będę się hienić w Kenii.
A na to moja nieodrodna siostrzyczka:
– Nie chce mi się nic robić w Nairobi.
Nie zauważyłyśmy taty, który stał w drzwiach i uważnie się nam przysłuchiwał.
– Widzę, że dostajecie małpiego rozumu – skomentował naszą twórczość poetycką.
Schwyciłam się okazji i powiedziałam to, co mi leżało na sercu.
– Tato! Nie bardzo mamy ochotę wrócić do mamy. Co ty na to?
– A ja na to jak na lato. Będę o was walczyć jak o niepodległość – wyrecytował tatko.
Zaczęłyśmy go ściskać i całować, a on powiedział:
– Ani lew, ani ryś nie zabierze mi was dziś. Ani hrabia, ani ksiądz nie zabierze was stąd.
Śmiałyśmy się jak głupie, turlając się z tatą na dywanie, bo zaczął nas łaskotać. Potem poszedł do swej nory, bo jak powiedział z emfazą:
– Jest czas zabawy i jest czas pracy. – A on teraz, po powrocie z Krakowa, musi przysiąść fałdów i odwalić duży kawał roboty.
Kiedy tata poszedł, trochę mi ulżyło, ale potem sobie pomyślałam, że przecież sąd po rozwodzie przyznał opiekę mamie i tata nigdy nie wystąpił o zmianę stanu prawnego. I co będzie, jak mama na przykład się uprze, że chce nas ze sobą zabrać? Powiedziałam to Paulinie, a ona stwierdziła poważnie:
– Nie liczyłabym na to, że mama się uprze.
Cyniczna robi się ta mała. Oczywiście to wina naszej ukochanej matki.
W środę zdarzyło się nieszczęście. Zniknął Gutek. Był pies i nagle nie ma psa. Wszyscy, nawet tata, zaczęliśmy biegać po całej miejscowości, nawołując i szukając. Zero efektu. W domu zapanował sądny dzień. Ja ryczałam, Paulina łkała. Tata z Honoratą usiłowali nas uspokoić. Bezskutecznie.
Nagle wszystko stało się nieważne, ważny był tylko Gutek.
Postanowiłam napisać ogłoszenie. Przy współpracy taty powstało prawdziwe arcydziełko. Tego gatunku, oczywiście. Było tam wszystko. Chory, w trakcie leczenia, konieczne zabiegi, dziecko tęskni i, naturalnie, wysoka nagroda. Bardzo wysoka.
Minął jeden dzień, minął drugi. Nikt się nie zgłosił. Chodziłyśmy smutne i zapłakane. Ciągle mi się wydawało, że słyszę charakterystyczne szczekanie. Jeździłyśmy na rowerach po Zalesiu, nawoływałyśmy. Z każdego płotu i słupa patrzyła na mnie ukochana mordka, wydrukowana przez tatę na ogłoszeniu.
W sobotę straciłyśmy już nadzieję. Coś musiało się stać. Przecież nasz Gutek nigdy nie uciekał! Może ktoś go ukradł i sprzedał gdzieś w Warszawie albo – myślałyśmy ze zgrozą – potrącił psa samochód.
Chcąc nie chcąc, musiałyśmy się wziąć do porządkowania domu i ogrodu na przyjazd gości. Ja sprzątałam dom, a Paulina grabiła ogród i kosiła trawnik. Robota posuwała się żwawo. Honorata królowała w kuchni. Przygotowywała te potrawy, które można przyrządzić wcześniej bez obawy o ich jakość.
Pod wieczór dom lśnił i rozchodził się w nim cudowny zapach barszczu i pieczonego indyka.
– Zupełnie jak w Boże Narodzenie – powiedziała niefortunnie Paulinka. Przypomniała w ten sposób o naszym nieszczęsnym jamniku, błąkającym się gdzieś samotnie. Dostałyśmy go właśnie na Gwiazdkę.
W tym momencie ktoś zadzwonił do furtki. Poszłam otworzyć, a tam stał zupełnie niewiarygodny facet. Wielki jak szafa, z małą podłużną głową i perkatym nosem. Uszy miał nieduże i bardzo odstające. Na czubku głowy sterczała mu kępka włosów, starannie nażelowanych. Taki prześliczny ukwiałek. Odziany był ten stwór w rozchełstaną kwiecistą koszulę, gustownie dobraną do dresowych spodni Adidasa. Na szyi zaś wisiał mu gruby srebrny łańcuch z przyczepioną do niego malutką, też srebrną komóreczką. Bardzo gustowny zestawik. Otworzyłam usta. Ze zdziwienia. Nie świadczy to o inteligencji, ale naprawdę mnie zatkało. Z trudem, po długiej chwili milczenia, wydusiłam z siebie niewyraźne:
– Słucham?
Stwór z kosmosu popatrzył na mnie gapowato i spytał, lekko się zacinając:
– Ttty ddałaś ooogłoszenie oo ppsie?
– Ja! Masz go może?! – wykrzyknęłam.
– Nnno! – potwierdził.
– Gdzie on jest? Gdzie? – histeryzowałam bez odrobiny godności.
– Tutaj – powiedziało to dziwaczne indywiduum i wskazało na stojącą nieopodal terenową toyotę.
Podbiegłam do niej, a tam drapał szybę mój ukochany jamniczek-dżamniczek-czajniczek. Otworzyłam drzwi samochodu i zaczęłam się witać z naszym cudem, prawie utraconym. Kiedy już zostałam dokładnie wylizana po nosie, jakieś dwadzieścia razy, i ze trzy razy w ucho, przypomniałam sobie o faceciku, który stał i przyglądał mi się z dosyć tępą miną.
– Przepraszam pana, zapomniałam o panu, pan go znalazł, tak? Należy się nagroda… – zaczęłam coś mętnie nawijać, zmieszana, nie wiedząc za bardzo, jak się zachować wobec takiego dziwnego człowieka.
– Nno, ttak, znalazłem, ale nnagroda… tto nnie tttrzeba.
Ja jjjuż pppójdę. Ddo wwwidzdzenia – powiedział i odwrócił się na pięcie.
Zatrzymałam go.
– Ależ tak nie można, niech pan nie odchodzi, chciałam panu bardzo serdecznie podziękować za odprowadzenie psa. My tu zmysły traciliśmy ze zmartwienia.
Popatrzył na mnie jak na głupią.
– Nnie ma sspprrawy, tto nic ttakiego. – I potrząsnął moją ręką z siłą godną Gołoty, wsiadł do swojej bryczki i odjechał z wizgiem opon.
Zostałam sama i, zdaje się, znowu z otwartymi ze zdziwienia ustami. Boże, co to za dziwny typek! Szybko jednak wróciłam do przytomności, wzięłam na ręce nasze cudo ukochane i triumfalnie poniosłam do domu.
Entuzjazmu, jaki tam eksplodował, nie da się opisać. Cieszyliśmy się wszyscy, pieszcząc i tuląc tego potwora małego, który nam przysporzył tyle zmartwienia. Tatuś wyrecytował nawet wierszyk okolicznościowy:
Читать дальше