Co chwilę przystawaliśmy, bo tata musiał rozdawać autografy. Wszyscy mówili, że uwielbiają jego muzykę, są fanami, i tym podobne miłe głupotki. Tatuś sympatycznie się uśmiechał i podpisywał, a potem rozlegał się zdumiony pisk i kolejna panienka, patrząc na jego podpis, mówiła:
– Myślałam, że pan jest Rynkowskim, Markowskim, ewentualnie Cugowskim.
Za trzecim razem tatuś miał mord w oczach. Zaproponowałam, żeby sobie jednak kupił maskę, ale nie Donalda, tylko Freddy’ego Krugera z ulicy Wiązów. Wtedy mu na pewno dadzą spokój. To była dobra myśl, tatuś ją zaakceptował, lecz nie można było tego pomysłu zrealizować tu i teraz. Postanowiliśmy więc sobie odpuścić Wawel, gdzie zawsze jest najwięcej turystów, i poszliśmy od razu na Kazimierz.
Tutaj kręciły się całe grupy chasydów i tatuś na nikim nie robił wrażenia. Zwiedziliśmy synagogę i mały cmentarzyk, a potem, gdy na horyzoncie zobaczyliśmy dużą polską wycieczkę, przezornie zniknęliśmy w najbliższej restauracji. Nazywała się „Ariel”.
Trafiliśmy dobrze. Wnętrze było takie, jakbyśmy się przenieśli w czasie do roku tysiąc dziewięćset trzydziestego szóstego lub trzydziestego siódmego. Bardzo się nam wszystkim podobało. W zasięgu wzroku nie było żadnych współczesnych gadżetów, tylko stare, mieszczańskie, mocno zniszczone meble. Śpiewała Hanka Ordonówna, potem jakieś pieśniarki żydowskie.
Zamówiłyśmy, wszystkie cztery, kugiel. Był rewelacyjny. Szczególnie podany wraz z nim sos czosnkowy. Jeszcze wieczorem czułam ten smak na języku. Muszę zrobić w domu taki sos, oczywiście przy pomocy Honoraty.
W ogóle ta podróż do Krakowa była inspirująca kulinarnie. Zgodziłyśmy się co do tego z Fredzią. Nawet Ewa nam przytaknęła, z pewną nieśmiałością wspominając wczorajszą terrinę z przepiórek.
Artur zamówił, jak zwykle, śledzika. Tatuś się dołączył. Panowie kazali sobie podać do śledzika wódeczkę.
Fredzia ostro zaprotestowała.
– Chyba będzie dosyć tego dobrego. Wypiliście wczoraj swój przydział alkoholu na to półrocze.
– Ty też, Fredziu, ty też – przypomnieli jej delikatnie.
– Ale ja nie zamawiam wódki. Poproszę kieliszek wina, czerwonego – zwróciła się babcia do kelnera.
Tatuś zaprotestował:
– Wino zostawmy winnym, ja poproszę dwie zimne wódeczki.
– Za wódkę zjem kłódkę – dorzucił Artur.
– Chyba całkowicie utraciłam autorytet, Turku! Skąd ty bierzesz takie teksty?
– Z ulic miasta. Cytuję graffiti. To głos ludu.
– Daj sobie spokój z wódeczką, musisz uważać na swoje nerki.
– Nie znasz, Fredko, starej medycznej zasady, że podobne należy leczyć podobnym? Po łacinie to będzie: Similia similibus curantur. Chodzi mi oczywiście o kaca, nie o nerki – bronił się Artur.
– Nie popisuj mi się łaciną! Kto cię będzie leczył, jak nam się tutaj rozchorujesz? – straszyła babcia.
– Zostaw go w spokoju, Fryderyko. Kraków to wielkie miasto. Myślę, że w razie czego znajdzie się jakiś lekarz. Wiesz, tu nawet księża nie zabraniają picia. Oczywiście rozsądnego – uspokajał Fredzię tata.
– Ciekawe, skąd to wziąłeś. Jacy księża? No, proszę? – prowokowała tatkę babcia.
– Ksiądz Tischner na przykład. Napisał bardzo rozsądne uwagi na temat picia. Co ja mówię! Najrozsądniejsze. Bez dwóch zdań. Szczególnie jeśli się weźmie pod uwagę, że był to duchowny.
– I to z jaką klasą! Wszyscy powinni go słuchać – dodał Artur, kiwając głową z pełnym przekonaniem.
– Co on takiego powiedział? Wyjaśnijcie mi, proszę – domagała się babcia.
– Ja też umieram z ciekawości – dołączyła się Ewa.
– Napisał – zacytował tata góralską gwarą – „Jak pijes, to pij tak, zeby nie tsa było po tobie poprawiać”.
– Święte słowa! – przytaknął z entuzjazmem Artur.
Panowie unieśli kieliszki, stuknęli się i zgodnie wypili, śmiejąc się wesoło. Autorytet księdza przeważył. Jak to w Krakowie zwykle bywa.
Babcia wychyliła wino z miną zrezygnowaną. Przegadali ją. To udawało się naszym panom doprawdy rzadko. Musiała osłabnąć po wczorajszych szaleństwach.
– Rzeczywiście, ładny cytacik – powiedziała Ewa.
– To co? Po kielonku? – zaproponował Turek.
– No… chyba nie odmówię. – Ewa w sposób oczywisty przeszła do obozu przeciwnika.
– Nic dziwnego, że uciekłaś do Indii. Tutaj szwagier w pięć minut cię wykoleił – zauważyła zgryźliwie babcia, delektując się ciastem marchewkowym.
– Nie jest źle, to tylko dzisiaj tak szalejemy. A poza tym były szwagier, Fryderyko – zaoponował tatko.
– Niestety. A co będzie z dziewczynkami? Rozmawiałeś z Kasią?
– Zaprosiłem ją z nowym mężem na obiad w przyszłą niedzielę. Wtedy sobie wszystko spokojnie ustalimy.
– Babciu! Nie pij więcej wina – wtrąciła się do rozmowy Paulina. – Wino kotłuje.
– A ty skąd wiesz takie rzeczy?
– Tak mówi zawsze Honorata.
Zaczęliśmy się śmiać. Babcia się zafrasowała.
– Ja jestem tylko ciekawa, co z tych dziewczynek wyrośnie. Nie mają na pewno najlepszego przykładu w rodzinie.
– Nie martw się, Fredziu! – pocieszył ją tata. – Niebanalne osobowości, tak myślę. Uczymy je przecież uczciwości i przyzwoitości. Mają poczucie humoru. Dziedziczne, po mnie. Będzie dobrze.
– Dałby Bóg – powiedziała Fredzia.
– Na pewno będą fajne – przyłączył się Turek.
– Już są, chciałabym mieć takie córeczki – poparła go Ewa.
Co tu ukrywać, zrobiło mi się ciepło na sercu.
– Może zamówię jeszcze tego śledzika? Jest rewelacyjny – zagadnął prosząco Artur, patrząc z żalem na pusty już talerz.
– Ja też zamówię – zdecydował tata.
– Ale może ci zaszkodzić. To będzie dzisiaj trzeci – zaprotestowała babcia.
– Trójca czyni doskonałość – poparł Turka tata. – A propos śledzika, jeśli się zgodzicie, chciałbym opowiedzieć anegdotę.
– Jasne. Opowiadaj – zachęciła tatę Fredzia.
– Przed wojną znane były śledzie o nazwie „bismarki”. W Berlinie w latach trzydziestych na wystawie żydowskiego sklepiku rybnego pojawiła się reklama: TYLKO U MNIE – HITLERS HERINGE. Heringe, moje panienki, to „śledzie” po niemiecku. – Tatuś przerwał na chwilę narrację, zwracając się do nas. – Konkurenci przyszli natychmiast i pytają: „Skąd pan masz, panie Schwarz, śledzie Hitlera?” „To proste – odpowiada kupiec – biorę Bismarcks Heringe, wyjmam mózg, otwieram pysk i gotowe”.
Śmieliśmy się jak opętani.
– To bardzo dobre miejsce do opowiadania szmoncesów – zawyrokowała Ewa, rozglądając się wokół. – Jest stosowna atmosfera. Genius loci, tak to się chyba nazywa. Ja też znam niezły dowcip. W żydowskiej restauracji kelner przynosi rybę. Gość mówi: „Ta ryba śmierdzi”. Kelner bierze rybę, zgrabnie z nią odskakuje i pyta: „A teraz?”
Po Ewie parę dowcipów opowiedział Arturek, potem babcia i tak się to toczyło, aż wreszcie wynurzyliśmy się z restauracji o zmierzchu. Śmialiśmy się całą drogę do hotelu. To był naprawdę fantastyczny weekend.
Rano, nadal w świetnych humorach, wróciliśmy InterCity do Warszawy.
Cudownie było w Krakowie, ale w domu też jest nieźle. Przywitała nas Honorata, tak stęskniona, jakbyśmy wrócili z zesłania, a nie ze świetnej imprezki. Podsuwała nam pyszne kąski i głaskała po główkach, zachęcając do jedzenia. Tata twierdzi, że ona ma niewyżyty instynkt macierzyński. Dobrze, że trafiła nam się taka gosposia – rekompensuje zanik tego instynktu u naszej mamy.
Читать дальше