Schwytano ich po dwóch miesiącach. Adam opowiadał wszystkie swoje przygody aż do chwili schwytania. Przemierzyli piechotą pół kraju. Wrócili do Warszawy, a gdy zamierzali wędrować dalej i siedzieli przy szosie pod Warszawą pijąc wódkę, chciał ich wylegitymować patrol MO. Uciekli, lecz zostali rozpoznani. Wojsko i MO zrobili obławę i zostali złapani. Późni j sąd i, wyrok: 7 lat więzienia.
Staramy się oddziaływać na Adama. Wyciągnąć go z kompleksu. Namawiamy, żeby zerwał z dotychczasowym środowiskiem. Rysujemy przed nim możliwości innego życia. Gdy się wyleczy, powinien iść do uczciwej pracy, wejdzie w inne środowisko; pozna jakąś uczciwą dziewczynę, może się jeszcze uczyć.
– Dajcie spokój – mówi Adam. – Każdy tylko potrafi mówić: „Zerwij, pracuj, żyj uczciwie”, ale jak się spotkamy w innym miejscu, to będziecie wstydzili się znajomości ze mną. Raz już chciałem zerwać, ale „podkopał” taki jak wy kolega… Poznałem dziewczynę. Spotykaliśmy się z nią. Poszedłem do pracy, przestałem pić wódkę. Chłopaki śmiali się, gdy piłem i śmietankę, a ja przecież nie chciałem iść na spotkanie po wódce. Nie mogłem doczekać się wieczora, kiedy się z nią zobaczę. Pewnego dnia nie wyszła na spotkanie. Gdy spotkałem ją przypadkowo i zapytałem, dlaczego nie wyszła, powiedziała, że nie może się ze mną spotykać, bo kolega powiedział, że siedziałem w więzieniu… Obróciłem się i uciekłem biegiem… Płakałem… Wróciłem do swojej ferajny. Przyjęli. Wy mówicie: „zerwij”. Jak zerwać? Do nowego środowiska kilometr i bez przerwy odpychają, do starego jeden krok i przyjmą zawsze.
Adam odczuwał bardzo brak kobiecego towarzystwa. To również na tle swojego kompleksu. Uważał, że dziewczyna nie z jego środowiska nie będzie chciała z nim rozmawiać. Swoją obsesję wyrównywał lekceważeniem kobiet, ale była to tylko poza. Jurek dał mu adres swojej znajomej. Adam napisał do niej list. Odczytał go nam, pytając, czy napisał dobrze i czy taki list może wysłać. Udzieliliśmy mu kilku rad, co i jak wypada pisać do nieznajomej. Radziliśmy z powagą, i z powagą podchodziliśmy do sprawy „reedukacji” Adama, by zrobić z niego solidnego i uczciwego człowieka. Z niecierpliwością oczekiwał odpowiedzi na swój list. Wreszcie otrzymał odpowiedź. Utrzymana była w formie grzecznej, ale pełnej rezerwy. Znów musieliśmy mu tłumaczyć, że nie powinien spodziewać się innej na razie. Po trzech listach korespondencja się urwała. Chłopak znowu był sam. W ciągu ośmiu miesięcy tylko dwa razy odwiedziła go matka. Adam, który poprzednio był alkoholikiem, nie wypił w sanatorium kropli wódki – pomimo że wiele razy namawiano go do tego. Zachętą do abstynencji było to, że w naszym pokoju całkowicie wykluczono picie wódki i wina. Dotrzymywaliśmy ściśle umowy: „Kto wypije, odpada z towarzystwa”. Hasłem naszego pokoju było: „Leczymy się humorem, śpiewem – bez alkoholu”.
Po cichu komentujemy fakt, że od dwóch dni Adam chodzi na spacery z Elżbietą. Nie chcieliśmy zapeszyć. Gdybyśmy mówili o tym głośno, zaraz by pomyślał, że się z niego śmiejemy, i koniec ze spacerami.
Już trzeciego dnia znajomość się skończyła. Elżbietka, urzędniczka z prowincji, powiedziała Adamowi, że „nienawidzi warszawiaków”. Koniec. Gdyby dostał od niej w twarz, nie byłby taki wściekły, jak po tym powiedzeniu. Zachował się grzecznie, lecz Elżbietki nie chciał znać więcej.
Żalił się w czasie wieczornego spaceru i pytał, czy on naprawdę nie nadaje się do życia wśród „normalnych” ludzi. Analizował rozmowy z Elżbietą i starał się przekonać mnie, że zachowywał się właściwie, a wina jest po jej stronie.
Po opuszczeniu sanatorium Adam spotkał się z nami kilkakrotnie, lecz wiedzieliśmy już, że cały nasz wysiłek poszedł na marne. Wrócił do „swoich” i już odsiedział kilka miesięcy, na które skazany został wyrokiem sądu.
Godzina siódma rano. Czas wstawać. Jedni już umyci, ogoleni i ubrani czekają na śniadanie. Inni jeszcze chcą spać.
Raptem jeden wrzeszczy, ile sił w chorych płucach: – Wstawać!
Któryś z leżących przykrywa głowę kocem.
– Wstawać! – wołają wszyscy, którzy są już na nogach. Ściągają koce z leżących.
– Wstawaj, zgniłku – wołam, ściągając koc z Jurka. – Za chwilę śniadanie. Nie dostaniesz jeść tak długo, aż się umyjesz, ubierzesz i pościelesz łóżko. Wyłaź, bo cię zleję wodą. Jacek! Dawaj wodę!
Jacek już mi podaje słoik z wodą, z którego przed chwilą wyjął kwiaty. Jurek klnie, lecz złazi z łóżka.
Teraz ściągamy następnego i wreszcie wstali wszyscy. Ziewają, przeciągają się, ale zaczynają się ubierać.
Gdy już czas na śniadanie, wchodzimy całą grupą do stołówki idąc gęsiego, ustawieni według wzrostu. W ten sam sposób wychodzimy. Błaznujemy, ale nikt nie patrzy na nas ze zgorszoną miną, myślą: „Stare chłopy, a zachowują się jak dzieci!”
Jacek i Genek założyli „spółdzielnię koralową”. Jacek zwija z papieru korale, a Genek wykańcza i naciąga paciorki na żyłkę nylonową. Każdy otrzymuje sznur pięknych korali. Ładniejsze od sprzedawanych w sklepach.
Jacek zapala papierosa. Pociągnął i odłożył, by skończyć nawijać korale. Po chwili sięga ręką po papierosa, lecz miejsce jest puste. To ja, palę jego papierosa.
Przy trzecim papierosie Jacek klnie, a Jurek podaje mu szklankę z wodą. Oblał mnie. Teraz ja klnę i ostrzegam, że się odegram. Jurek za plecami Jacka podaje mi tę samą szklankę. Oblałem Jacka, a Jurek się śmieje, że tak nas na siebie napuścił.
Godzina czwarta – koniec leżakowania. – Co robimy? – pada pytanie.
– Wybierzmy się na spacer – proponuje Bronek. – Ale będziemy chodzili wolno, bo mnie bolą nogi.
Bronek ma dodatkową chorobę Burgera. Lekarz kazał mu rzucić palenie papierosów. Bronek codziennie walczy z nałogiem jak lew i… przegrywaj jak mucha.
Wychodzimy wszyscy do parku i wracamy dopiero na kolację. Po kolacji czas wolny, każdy może robić, co mu się podoba.
Godzina dziesiąta.
– Mam pieczarki! – woła Genek. – Salowa mi kupiła. Smażymy? – A masło mamy? – pyta Bronek.
– Starczy do smażenia.
Z kuchni oddziałowej przynosimy do pokoju kuchenkę elektryczną, garnek, talerze i bułki.
Bronek, Adam i ja gramy i śpiewamy. Genek smaży pieczarki.
Jacek parzy kawę dla wszystkich.
Jurek wrócił z „laboratorium fotograficznego”, które urządził w maleńkim pomieszczeniu w suterenach pawilonu i przyniósł wywołane zdjęcia zrobione w czasie popołudniowego spaceru. Teraz Jurek odpoczywa, a Kim i Wacek suszą zdjęcia na małej, przyniesionej do pokoju suszarce. Każdy ma „pełne.ręce roboty”. Zbliża się godzina dziesiąta. Pieczarki gotowe, kawa też, więc kończymy granie i siadamy wszyscy do stołu.
Następnego dnia wieczorem po dziesiątej mieliśmy nalot lekarza dyżurnego. Kontrolował tylko nasz oddział. W dwa następne wieczory też. Zastanawialiśmy się, skąd im się tak raptem zebrało na kontrolę.
Doszliśmy, że to salowa z naszego oddziału, wychodząc z pracy, prosi lekarza dyżurnego, żeby zwracał uwagę na nasz oddział, a szczególnie na nasz pokój, w którym po zgaszeniu świateł dzieją się różne „cuda”…
Wykorzystujemy każdą możliwość ułatwiającą i uprzyjemniającą życie w sanatorium, lecz zachowanie nasze nie stoi w rażącej sprzeczności z regulaminami. Jedynym dużym wykroczeniem są niedzielne wyjazdy do domu. Jeden lub dwóch wyjeżdża już w sobotę wieczorem. W niedzielę wyjeżdżali inni.
Była raz tylko mała heca z salową. Wieczorem powiedziała Genkowi: – Widzę, że was jest coś za mało w pokoju, wieczorem sprawdzę.
Читать дальше