Stanisław Grzesiuk
Na marginesie życia
© 1964
Nie jestem lekarzem, lecz od piętnastu lat chorym na gruźlicę. Byłem dziesięć razy w sanatorium i przeszedłem dwie operacje. Dlatego opisać chcę życie gruźlików obserwowane z pozycji jednego z nich, z pozycji chorego. W opowiadaniach swych będę chciał pokazać codzienne życie chorych – tych słabych psychicznie i tych silnych.
Umierać na rozkaz nie miałem chęci.
W obozie regułą było uśmiercanie więźniów chorych na gruźlicę. Częsty i silny kaszel nasuwał mi myśl, że dostałem może choroby płuc. Toteż gdy w 1944 roku w Mauthausen-Gusen przeprowadzono masowe prześwietlenie więźniów – poszedł za mnie do rentgena inny więzień – zdrowy – któremu oddałem za to dzienną porcję chleba.
Po wyjściu na wolność zaczęła się zabawa. Ciesząc się powrotem do życia wiele ludzi zatraciło hamulce. Dewizą było: Bawić się i używać życia.
Mimo że podejrzewałem u siebie chorobę, zastosowałem strusią politykę. Próba zdrowia polegała na tym, że pędziłem biegiem na czwarte piętro. Zmęczony jestem? Nie. No to jestem zdrowy, bo przecież człowiek chory tego nie dokona.
Pierwszy raz musiałem się obowiązkowo prześwietlić jesienią 1947 roku.
– Silne zaciemnienie lewego szczytu i pod lewym obojczykiem – brzmiało orzeczenie lekarskie [1].
– Czy to coś poważnego? – zapytałem.
– To da się jeszcze zaleczyć – odpowiedział lekarz takim tonem, jakby chodziło o katar lub łupież. – Powinien pan jeździć każdego roku na dwa-trzy miesiące do sanatorium, przestać pić, nie palić, prowadzić uregulowany tryb życia…
Nie pić, nie palić i z,,tych rzeczy” też może nie- to po co żyć? Czekać na zgon? Jak mnie Niemcy nie wykończyli, to gruźlica tez nie da rady – dodaję sobie ducha.
– Panie doktorze – brawuruje – miałem brata: nie pił, nie palił, nie latał za dziewczynkami i… cztery lata miał, jak umarł. A ja żyję dwadzieścia dziewięć lat nie odmawiając sobie tego i owego. I nie mam zamiaru umierać.
– Te rzeczy szkodzą – zapewniał doktor, nie powiedział jednak ani słowa, żeby zapisać się do poradni przeciwgruźliczej, nie wspomniał też nic o wystawieniu wniosku sanatoryjnego – a więc nie jest jeszcze ze mną tak źle! Jakiś tam naciek? Głupstwo. Będę żył z naciekiem. Nie pierwszy, nie ostatni.
I nadal jedynym sprawdzianem zdrowia był bieg po dwa stopnie na trzecie czy czwarte piętro.
Niczego sobie nie żałowałem z tych rzeczy, które szkodziły zdrowiu.
Aż przyszła wiosna 1951 roku. Nasz ośmiomiesięczny syn zachorował na zapalenie płuc. Zapalenie wyleczone, ale chłopak wciąż kaszle.
Co mu jest? – zastanawiałem się. – Może koklusz?
Koklusz się nie zwiększa, ale i się nie kończy. – Musimy małego przebadać – powiadam do żony, Po badaniach orzeczenie brzmi: naciek gruźliczy prawego płuca. Stan poważny. Należy wysłać dziecko do sanatorium. Rodzina i najbliższe otoczenie ma się prześwietlić, ktoś musi mieć otwartą gruźlicę.
Tego samego dnia kilkakrotnie przeprowadzałem swoje,,schodowe” badanie. Jak zwykle nie wykazało odchyleń od stanu normalnego, a więc jestem zdrowy. Kto wobec tego zaraził mi dziecko? Może babcia? Bywa tak, że stara babcia ma przewlekłą gruźlicę, bawi wnuki, wnuki kolejno umierają na płuca, a babcia wciąż,,zdrowa”.
Posyłam babcię na prześwietlenie. Nie jej nie brakuje. Żona? Tak samo.
Musze pognać na prześwietlenie kilku kolegów, którzy często odwiedzali mnie w domu. Okazuje się, że wszyscy zdrowi.
Któż więc, u licha, zaraził?
– Pana jeszcze nie prześwietlaliśmy – przypomina doktor.
– Mnie? Po co? Przecież jestem zdrów.
– Chodź pan, chodź pan. Nie będziemy się targować. Tylko dla formalności, żebyśmy byli pewni.
Prześwietlił. Powiedział, że coś jest. Zrobił zdjęcie. Rzeczywiście jest. Dziury wielkości wiśni w obydwu płucach.
A więc,,schodowe” badanie mnie zwiodło. Byłem oszukany przez silną kondycję fizyczną, którą utrzymywałem mimo przepitej nieraz lub częściej przepracowanej nocy. Oszukany wskutek tego, że nie miałem stanów zmęczenia, nie pociłem się, nie plułem krwią. A tu raptem: dziury w obydwu płucach.
Jedynym objawem był kaszel, ale miałem go już w latach 1943-1945 w obozie i miałem go bez przerwy na wolności. – To od papierosów – wmawiałem sobie i wszyscy mi przytakiwali.
„No to, syneczku – pomyślałem – zaczynamy wspólny start w leczeniu. Tylko że ja już dużo przeżyłem, a ciebie trafiło to na samym progu życia. Jeśli będziesz cierpiał z tego powodu w przyszłości, to przez nierozsądek i nieświadomość ojca. Także wskutek powierzchownego potraktowania przez lekarza, który w 1947 roku po wykryciu nacieku nie zatroszczył się, o pacjenta, nie pouczył, nie pokierował, nie nastraszył. Tym razem inny lekarz podszedł do przypadku z całą powagą i odpowiedzialnością”.
Po tygodniu synek byt już w sanatorium w Otwocku, a w tydzień po nim ja w sanatorium w Prabutach.
Tak się zaczęło.
Z Warszawy wyjechałem nocnym pociągiem. Mimo że na dworzec przyszedłem na godzinę przed odejściem, wagon był już podstawiony i wszystkie siedzące miejsca zajęte. Czerwiec, okres wyjazdów na urlop nad morze. Zająłem siedzące miejsce w korytarzu, niewiele jednak z niego skorzystałem, bo ścisk i obok stoją dwie stare zakonnice oraz jakiś starszy facet; wybałuszył na mnie oczy, dając mi znać w ten sposób, że nie wypada aby młody facet siedział, a zakonnice stały. Ustąpiłem miejsca, ale powiedziałem, że jak mnie nogi zabolą, to zamienimy się. Zakonnice jechały do Gdańska, miały przed sobą dłuższą podróż, doszedłem więc do wniosku, że trzeba dać im posiedzieć. Nie znałem tej trasy, więc zapytałem o Prabuty i prosiłem, żeby mi ktoś obeznany z tą linią powiedział wcześniej, gdzie mam wysiąść.
– Pan do Prabut na urlop? – zapytała jedna z zakonnic.
– Nie. Do sanatorium gruźliczego – odpowiedziałem, Nie zniżałem głosu do szeptu, stojący w pobliżu mogli mnie słyszeć.
– O, to przykre. Pan dawno choruje?
– Dowiedziałem się o chorobie dopiero przed paru tygodniami.
– To coś poważnego?
– Nie bardzo. Jeśli się gorzej nie rozchoruję, będzie mi ciężko w tym stanie umrzeć.
– Niech pan nie żartuje. Czy pan prątkuje?
– Chyba tak, zaraziłem swojego małego.
– Z bożą pomocą wyleczy się pan, i dziecko…
– Szkopuł w tym, proszę siostry, że ja w bożą pomoc nie wierzę… Gdybym wierzył, nie jechałbym do sanatorium, lecz załatwiłbym sprawę z proboszczem swojej parafii.
– Oj niech pan nie bluźni! – upomniała mnie zakonnica.
Od kilku chwil zaobserwowałem ruch obok siebie. Pomaleńku, nieznacznie zaczęło się robić luźniej. Zrozumiałem. Ludzie odsuwali się z obawy, aby stojąc przy mnie, nie zarazić się… Trudno. Przynajmniej stoję swobodnie a nawet mam możność usiąść na walizce. Wtedy to zjawiła się myśl, że choroba stanie się dla mnie przyczyną niejednej przykrości; że tak jak obcy ludzie w pociągu, odsuną się też i ci, których uważam za przyjaciół… Będą odsuwać się nieznacznie i powoli, jak ci tutaj, a niektórzy może uczynią to nawet szybko. Ale ja jestem twardy zawodnik. Znajomości przesieją się przez sito. Bojący odpadną, a zostaną wierni przyjaciele. Postanowiłem wtedy nigdy i przed nikim nie ukrywać swojej choroby.
Читать дальше