Wkrótce znalazł się inny „przypadek”, który należało otoczyć opieką. Kolega z naszego oddziału powiedział mi, że na chirurgii leży moja znajoma z poprzednich pobytów w sanatorium i prosi, żebym ją odwiedził.
– Jak wygląda? – zapytałem, bo nazwisko jej nic mi nie mówiło. – Starsza kobieta, wysoka, blondynka – tłumaczył.
– Nie pamiętam. Jak pójdę, to zobaczę.
– Idź – radził kolega – to poznasz inną, młodą, tę, którą ja odwiedzam. Niedawno miała amputację płuca. Czy znałeś Jacka? – zapytał raptem. Leżał tu w ubiegłym roku. Nie żyje. Umarł w ubiegłym miesiącu w Instytucie, po amputacji wdała się ropa. Zaziębił się i wysiadka. Szkoda chłopaka. Zostawił dwoje małych dzieci. Nie wiem, czy wiedziałeś-mówił kolega-że on już dwa lata sam chował dzieci, miały wtedy dwa i cztery lata. Żona uciekła z innym, a dzieci zostawiła jemu. Ewa, wiesz, ta z chirurgii -to Jacka sympatia sanatoryjna, a ja byłem jego najlepszym kumplem. Dowiedziałem się, że Jacek nie żyje – wiadomość przywiózł chory przesłany do nas z Instytutu. Poszedłem zawiadomić Ewę i… „strzeliłem byka”. Chciałem wyczuć, czy ona już o tym wie, więc zapytałem oględnie:
– Słyszała pani o Jacku?
– Słyszałam… Niech pan powie, jakie to nieszczęście! – Kto teraz będzie chował te dzieciaki… – dodałem. – A co się stało? Jacek nie żyje? – krzyknęła Ewa.
Już nie mogłem się wycofać i powiedziałem, jak jest. Dla niej było to szokujące, bo była dopiero dwa tygodnie po amputacji. Okazało się, że Jacek pisał do niej, że ma ropę. Po kilku dniach umarł – a ona mówiąc o nieszczęściu miała na myśli pooperacyjne komplikacje u Jacka.
Wieczorem poszedłem na oddział chirurgiczny odwiedzić znajomą, której nie mogłem sobie przypomnieć. Gdy zobaczyłem, przypomniałem sobie. Trzy razy byliśmy równocześnie w sanatorium. Obecnie szykuje się do operacji. Resekcja płata.
Do naszej rozmowy włączyła się młoda dziewczyna, leżąca na drugim łóżku. Wiedziałem, że to jest Ewa, o której mówił kolega. „Kurczak” – pomyślałem – gdy zobaczyłem, jak w szlafroku wychodzi na korytarz. Maleńka, drobna, z dziecinną buzią. Gdy rozmowa – jak zwykle przy pierwszych spotkaniach – zeszła na tematy chorobowe – Ewa żaliła się, że jest roztrzęsiona. To wpływ antybiotyków oraz śmierci Jacka, którą przeżywała bardzo ciężko nie tylko z powodu osobistej sympatii, ale jako przypadek chorobowy. Przeszła podobną operację i teraz martwiła się, czy jej coś podobnego nie czeka.
– Jak długo pani po operacji? – zapytałem. – Dwa miesiące.
– Nie ma obawy o komplikacje. Najgorszy jest okres tuż pooperacyjny. Organizm wycieńczony łatwo chwyta każdą infekcję. Czy rozmawiała pani z lekarzem na temat swoich obaw?
– Nie.
– To niedobrze. Trzeba mieć do lekarza zaufanie. Doktor wytłumaczy pani fachowo i już będzie mniej o jedną przyczynę zdenerwowania. Niech pani porozmawia jutro!
Przy następnych odwiedzinach już była uśmiechnięta, gdy powtarzała rozmowę z lekarzem.
Doktor wyśmiał jej obawy i „nawymyślał” za to, że zamiast zapytać i poradzić się, tak długo się zamartwiała.
Odwiedzam Ewę coraz częściej. Prowadzimy długie rozmowy, w których opowiada swój życiorys. Potrafię zawsze wyrwać ją z apatii lub odpowiednią argumentacją usunąć przyczynę zdenerwowania.
– Wiem, dlaczego pani taka teraz często zamyślona – powiedziałem raz w czasie odwiedzin.
– No, ciekawa jestem, czy pan zgadnie?
– Wiem, wiem. Leży pani już półtora roku w sanatorium. W pierwszym okresie martwiła się pani swoją chorobą, czy da się wyleczyć. Później denerwowała się pani czekającą poważną operacją. Po operacji – czy wszystko się skończy dobrze. Teraz, jak już jest dobrze, przychodzi inne zmartwienie. Jak ułoży się dalsze życie? Czy nie zwolnią z pracy? Czy podołam normalnej pracy? Jak ułożą się stosunki z ludźmi? Gdzie będę mieszkać? – i wiele innych problemów związanych z przyszłym życiem pozasanatoryjnym.
– Tak. Jakby czytał pan w moich myślach…
– Przechodziłem to samo. Mam to już za sobą. Proszę Ewy, niech się Ewa nie martwi. Świat nie torba – i życie jakoś się ułoży. Ludzie nie dadzą pani zginąć. Niech pani wierzy w ludzi. Jest dużo złych, ale więcej dobrych, którzy w ciężkich chwilach potrafią przyjść z pomocą. Będą tacy, którzy się odsuną od pani. To z początku szokuje, ale można się przyzwyczaić. Z uśmiechem patrzę na tych, którzy się odsuwają. To mnie już nie przygnębia. Jest na świecie tyle ludzi, że wśród nich – nawet przy takim stanie zdrowia jak nasze – też znajdziemy życzliwych i przyjaciół! Ostrzegam panią przed tymi, którzy będą szykanować. Żeby to nie było dla pani niespodzianką. To jest pierwszy pani pobyt w sanatorium i nie ma pani jeszcze „wolnościowego” doświadczenia. Niech pani popatrzy, ilu nas, gruźlików – i każdy ma jakoś ułożone życie. Najważniejsze nie przejmować się i nie brać poważnie wyskoków głupich lub nieświadomych ludzi.
Ewa jest nauczycielką. Ma dwadzieścia jeden lat. Pochodzi z rodziny średniorolnych chłopów. Na nauczycielkę wykształciła się własnym wysiłkiem.
– Ojciec jest bardziej wyrozumiały, ale ulega matce – mówiła, opowiadając historię swojego młodego, ale bogatego w doświadczenia życia, a matka nienawidzi nauki i szkoły. W domu było nas sześcioro. Zawsze chciałam się uczyć. Matka uważała, że wystarczy, jak będę umiała się podpisać. W naszej wsi była szkoła czterooddziałowa. Musiałam pomagać w domu. Pasąc gęsi odrabiałam lekcje. Po ukończeniu czterech klas, wbrew woli matki, zapisałam się do szkoły siedmiooddziałowej, o sześć kilometrów odległej od naszej wsi. Zimą i latem, w deszcz, mróz czy niepogodę, z książkami w plecaku drałowałam codziennie 12 kilometrów w obydwie strony. W domu matka robiła awantury, że mało pomagam w pracy. Gdy ukończyłam siódmy oddział z nagrodą, jako najlepsza uczennica, powiedziałam w domu, że będę uczyła się dalej. „Zwariowała – wołała matka. – Po co jej ta, nauka? To, co umiesz, to też dla ciebie już za dużo. Za mądra będziesz!”
Powiedziałam, że ucieknę z domu. Matka schowała mi ubrania i buty. Całe wakacje chodziłam do lasu zbierać grzyby i jagody, które sprzedawałam, a pieniądze odkładałam na buty i podróż. Koleżanka, która przyjechała ze szkoły na wakacje, dała mi adres swojej szkoły. Wreszcie pojechałam, ale nie przyjęli mnie, bo już było po egzaminach i mieli komplet uczniów. Po powrocie poszłam po poradę do kierownika szkoły, który był za tym, żebym uczyła się dalej, i namawiał rodziców, żeby mi nie bronili jechać do miasta. Kierownik poradził mi, żebym napisała do Liceum Nauczycielskiego, czy mają wolne miejsca i czy mnie przyjmą. Napisałam i z niecierpliwością czekałam na odpowiedź. Wreszcie przyszła. Kierownik pożyczył mi pieniędzy na podróż i pojechałam.
Ewa dopiero po dwóch miesiącach napisała do domu i podała swój adres. W liście przepraszała rodziców za swoją ucieczkę i prosiła, żeby jej nie przeszkadzali w nauce. Do listu załączyła opinię szkoły, że jest pilną i dobrą uczennicą.
Liceum ukończyła z nagrodą. Dyrekcja liceum postanowiła wysłać ją na dalszą naukę do Związku Radzieckiego. Gdy zawiadomiła rodziców o wyjeździe, przyjechała matka, zrobiła dziką awanturę i Ewa musiała zrezygnować z dalszej nauki. Po rocznej pracy przyjechała do domu na urlop i… zachorowała. Do lekarzy matka odnosiła się z taką niechęcią, jak do nauki.
„Dziewczyna chora? Nic jej nie będzie” – mówiła.
Читать дальше