Kilka miesięcy później spełniło się pragnienie Mietka. Umarł. „Inwentarz żywy”, zwierzęta na naszym utrzymaniu, to zajęcie, rozrywka i obowiązek chorych. Nasz inwentarz to okoliczne psy, które przychodzą na teren sanatorium w poszukiwaniu dobrego żarcia, koty, które potrafią wyżyć same. Po grubych gałęziach winorośli wchodzą na piętra, przechodzą po gzymsach, przez otwarte okna lub drzwi balkonowe dostają się do sal chorych i kradną mięso lub wędliny leżące na oknie lub na półce szafki przyłóżkowej.
Psy chodzą po żebraninie. Chodzi taki żebrak przed pawilonami i patrzy w okna, czekając na jałmużnę. Ale to nie jest zwyczajny żebrak. To żebrak-arystokrata. Stanie, popatrzy po oknach – czeka dwie, trzy minuty, a gdy nie dostanie nic, przechodzi dwadzieścia metrów dalej – znów stoi i z zadartym do góry łbem czeka, kto mu rzuci coś dobrego do jedzenia. Ktoś rzucił słodką bułkę. Pies podchodzi majestatycznym krokiem, wącha i powoli odchodzi.
– Ach, ty cholero – woła ofiarodawca ze złością – to ty słodkie j bułki nie chcesz żreć. Wont! Uciekaj!!!
Ale pies się tym krzykiem nie przejmuje. Stoi w pobliżu budki i patrzy na okna. Znów coś wyrzucono. Pies podchodzi, wącha i zjada powoli. Tym razem wyrzucił ktoś wczorajszą obiadową porcję mięsa. Inny wyrzuca kiełbasę, która jeszcze nie śmierdzi, ale już jest nieświeża, z „kolorkiem”. Po co pies ma jeść słodkie bułki, jak dostaje wędliny i mięso. Przy końcu pawilonu stoi inny pies. Czeka, aż ten pierwszy odejdzie. Jeśli przyjdzie wcześniej, wtedy awantura murowana. Silniejszy odpędzi słabszego, a ten drugi jest o wiele mniejszy. Wreszcie żebrak-arystokrata odchodzi. Po chwili jest już ten drugi. Stoi i patrzy na okna. Wyrzucona bułka też się nie zmarnuje. Już ją wróble obrabiają, ptasie chuligany. Jeden porwał kawałek bułki, ale już trzy inne atakują i zabierają. Bułka leży, a wróble się biją. Korzysta z tego inny wróbel. Porywa bułkę i ucieka.
Z samego rana żerują kawki. Podchodzą do okien tylko wtedy, gdy chorzy jeszcze śpią. Żarcie dla ptaków wykładamy na parapetach okien, na balkonach, a zimą do balkonowych skrzynek na kwiaty. Raz kawka ukradła koledze skarpetę. Wieczorem uprał skarpety i położył na parapecie okna, żeby szybciej wyschły. Jedna „wyschła” dokładnie!
– Złodziejka, psiakrew! – wrzasnął kolega, gdy zobaczył, jak kawka w locie, nie siadając na oknie, porwała skarpetę.
Salowe i sprzątacze niechętnie patrzą na dokarmianie ptaków. Mają dodatkową robotę z zamiataniem balkonów, a sprzątacze z zamiataniem dolnego tarasu i trawników.
Osobno dożywia się sikorki, są one dla nas najmilszymi ptaszkami. Do winorośli lub do górnego balkonu przywiązuje się sznurek, do którego uczepiamy kawał słoniny lub kawał urasta zawinięty w gazę lub w wydrążonej skórce chleba. Sikorki jedzą, huśtając się na zawieszonym tłuszczu. Dwie, trzy, a nawet cztery równocześnie. Odważniejsze wlatują przez otwarte okno do pokoju, przeważnie z rana, gdy jeszcze wszyscy leżą w łóżkach, ale są i takie, które wchodzą o każdej porze. Usiądzie na stoliku, skubnie masła, popatrzy na siedzącego tuż obok właściciela. Przefrunie na inny stolik, poszuka, popatrzy, a gdy stwierdzi, że dla niej nic nie ma, przenosi się w inne miejsce. My tymczasem rozmawiamy i chodzimy po pokoju. Wreszcie, gdy już jest najedzona lub wystraszona, siada na poprzeczce otwartego okna, podziękuje po ptasiemu i leci do parku. Po pewnym czasie znów przylatuje i rządzi się w pokoju jak u siebie w domu.
Sikorki cieszą się największą sympatią chorych, którzy twierdzą, że to jedyne stworzenia, które nie uciekają przed ludźmi chorymi na gruźlicę.
– Chłopaki! – krzyknąłem, wchodząc na werandę. – Patrzcie, co stoi na korytarzu.
– Co takiego? Co stoi? – pytają zaciekawieni.
– Cudo stoi, mówię wam, cudo. Takiej babki dawno żaden z was nie widział. Coś eleganckiego!
– Nie bujaj – mówią koledzy, ale już dwóch wyłazi z leżaków, żeby zobaczyć cudo.
Wrócili i również pochwalili, a Tadzio krzyczy z zachwytem:
– Oddałbym się jej bezinteresownie – na czczo, z rana, o północy.
– To nie dla ciebie – odpowiedziałem Tadziowi. – Zobacz, jak ona ubrana. Gdybym ją rozebrał, to za to, co ma na sobie, mógłbym, nie pracując, żyć pięć lat. Widziałeś te pierścienie? Jak myślisz, ile za to można dostać?
– Cztery lata – odpowiada Tadek. – Pierścieni lepiej nie dotykaj
– Kto to jest? – pytają koledzy.
– Nowa pacjentka. Dopiero przyszła na oddział.
– Będą miały baby z nią los – powiedziałem głośno. – Personel też. Zobaczycie, jakie ona będzie miała wymagania: „Osobny pokój, proszę, z widokiem na góry”.
– Ale tu nie ma gór – przerywa mi kobiecy głos.
,- Nie szkodzi – odpowiadam. – Muszą wybudować, bo lala żąda. Męska obsługa – ciągnę dalej – i nieograniczone w ilości i w godzinach wizyty „braci” i „kuzynów” – bo na pewno ma dużą rodzinę.
– Dlaczego pan tak sądzi? – zapytała jedna z leżących na werandzie kobiet.
– Ma się ten węch, moja pani.
– Czy pan myśli, że jak ładna i dobrze ubrana, to musi być taka?
– A jeśli nie będzie taka, niech mi kaktus na nosie wyrośnie!
– Już ja pana widzę z kaktusem na nosie! – Wkrótce się przekonamy.
Po skończonym werandowaniu w trzech weszliśmy do dyżurki pielęgniarek.
– W którym pokoju umieściła pani tę śliczną?
– W żadnym. Już wyjechała. Zrezygnowała z leczenia.
Spojrzałem ironicznie na kolegów, ale ci jeszcze nie rezygnują z kaktusa na nosie.
Dlaczego? – pytają.
– Żądała dla siebie osobnego pokoju, twierdząc, że jeśli sama za siebie zapłaci, to jej się to należy. Doktor mówił jej, że dla sanatorium to obojętne, kto płaci: sam chory czy ubezpieczalnia. Chorych traktuje się tu jednakowo, a jedynym kryterium otrzymania lepszych warunków jest tylko ciężki stan zdrowia pacjenta. To ona znów mówiła, że musi zarabiać na utrzymanie rodziny, a niemożliwe będzie wykonywanie robótek w ośmioosobowym pokoju…
– A nie mówiła, o jakie robótki jej chodzi? To ciekawe! Samopłacąca, rodzina na utrzymaniu, brylanty na palcach – i chce dorabiać! Pielęgniarka spojrzała do karty i czyta głośno dane personalne. W rubryce- „zawód” napisano: – nie pracująca.
Na oddziale widać dużo nowych twarzy. W każdy czwartek opuszcza oddział kilku wypisanych, a na-ich miejsce przychodzą nowi. W naszym pokoju pozostał tylko Janek – „szoferak” i ja. Na miejscach „sztywniaków” już leżą inni chorzy.
Krótko w naszej sali leżał młody chłopak – Heniek, który miał w płucach niewielkie zmiany, ale umierał dwa razy na dobę – raz w czasie dnia, drugi raz w nocy – na duszność. Miał jakieś schorzenia oskrzeli. Gdy dostawał ataku duszności, natychmiast wzywaliśmy lekarza, a w nocy lekarza dyżurnego. Lekarz robił zastrzyk i atak mijał. Heniek zdawał sobie sprawę z tego, że każda wizyta lekarza w nocy wszystkich nas wybija ze snu. Przepraszał nas za to i starał się przetrzymać atak bez wzywania lekarza. Gdy oddech jego stawał się gwiżdżący, ktoś z nas budził się i naciskał przycisk dzwonka, żeby wezwać lekarza.
Moje łóżko stało obok łóżka Heńka. Jedne j nocy obudził mnie gwiżdżący oddech Heńka. Popatrzyłem na salę – wszyscy śpią. Zdziwiło mnie, dlaczego Heniek leży, a nie siedzi, jak zawsze gdy dostawał ataku duszności. – Zawołać doktora? – zapytałem.
Nie odpowiada. Poruszyłem jego rękę i pytam jeszcze raz. Nie odpowiada. Zapaliłem światło. Patrzę, a Heniek siny i nieprzytomny. Nacisnąłem dzwonek, raz, drugi, trzeci. Po chwili znów kilkakrotnie alarmuję. Równocześnie obudziłem kolegów. Jeden zapalił górne światło, a inny pobiegł po lekarza. Po chwili przyszedł lekarz dyżurny,już z ampułką i strzykawką. Wiedział, że jeśli alarm z naszego pokoju, to tylko do Heńka. W kilka minut po zastrzyku oddech wyrównał się, a wkrótce Heniek odzyskał przytomność. Dostał od nas dobry „wygawor”, gdy powiedział, że nie wzywał lekarza, bo widział, że wszyscy smacznie śpią, więc nie chciał nas budzić.
Читать дальше