Nie przebyli nawet pół miasta, gdy otoczył ich orszak osobników tak różnorodnych i plugawych, jakich dotąd nie napotkali, żebracy i nadzorcy żebraków, kurwy i alfonsi, uliczni sprzedawcy i dzieci, całe delegacje ślepców i kalek, wszyscy natrętnie wołający: por dios, kilku na plecach popędzanych tragarzy, nieprzebrana rzesza ludzi w każdym wieku i stanie, których przygnała ciekawość. Na balkonach odpoczywały znane powszechnie w okolicy damy o twarzach pomalowanych wulgarnie w kolorach indygo i ochry, podobnych do małpich tyłków, zerkając zza wachlarzy ze swoistą ponurą nieśmiałością jak transwestyci w domu wariatów. Sędzia i Glanton jechali na czele nielicznej kolumny, rozmawiając. Konie biegły niespokojnie, a gdy pojawiała się ręka próbująca złapać któregoś wierzchowca za uprząż, jeździec dźgał ją ostrogą i wtedy się cofała.
Na noc zatrzymali się w zajeździe na skraju miasta, prowadzonym przez Niemca, który oddał im w posiadanie cały przybytek i nie pojawił się ani razu przez czas świadczenia usługi.
Glanton wałęsał się po wysokich zakurzonych pokojach z sufitami z łoziny i wreszcie w pomieszczeniu, które zapewne służyło za kuchnię, choć prócz koksownika i kilku glinianych garnków nie było tam żadnych przyborów do gotowania, znalazł kulącą się ze strachu starą criadę. Wcisnąwszy jej w dłoń garść srebrnych monet, kazał podgrzać wodę do kąpieli i polecił przygotować wikt. Patrzyła zastygła na pieniądze, aż wreszcie ją przegonił, poszła więc korytarzem, trzymając monety w stulonej dłoni jak ptaszka. Zniknęła u góry schodów, wołając, i wkrótce dokoła zakrzątnęło się parę kobiet.
Kiedy Glanton się odwrócił, by przejść korytarzem, zobaczył, że tarasuje go cztery albo pięć koni. Przepędził zwierzęta kapeluszem, podszedł do drzwi i wyjrzał wprost na tłum milczących gapiów.
Mozos de cuadra, krzyknął. Venga. Pronto.
Do przodu przepchało się dwóch chłopców. Podeszli do drzwi. Inni ruszyli za nimi. Glanton kiwnął na najwyższego, położył mu rękę na głowie, odwrócił go i popatrzył na pozostałych.
Este hombre es el jefe, powiedział. Jefe stał z poważną miną, tocząc wzrokiem dokoła. Glanton znów go odwrócił i spojrzał mu w oczy.
Te encargo todo, entiendes? Caballos, sillas, todo.
Sí. Entiendo.
Bueno. Andale. Hay caballos en la casa.
Mianowany przywódca odwrócił się i zawołał po imieniu swych przyjaciół. Pół tuzina chłopców wyłoniło się z tłumu i weszło do środka. Kiedy Glanton ruszył korytarzem, prowadzili
już odważnie zwierzęta – niejedno było bestią, która tratowała ludzi – w kierunku bramy, najmniejszy niewiele wyższy niż nogi zwierzęcia, nad którym przejął opiekę. Glanton wyszedł na tył budynku i zaczął się rozglądać za eksksiędzem, którego lubił posyłać po kurwy i alkohol, lecz nigdzie nie było go widać. Próbując znaleźć podkomendnych, którzy dawaliby jakąkolwiek rękojmię powrotu, zdecydował się na Doca Irvinga i Shelby'ego. Dał im garść monet i wrócił do kuchni.
O zmroku na podwórku za zajazdem piekło się na rożnach pół tuzina młodych kóz, ich poczerniałe sylwetki połyskiwały w przydymionym świetle. Sędzia przechadzał się w lnianym garniturze, ręką z cygarem dowodząc kucharzami, a za nim jak cień podążała kapela smyczkowa złożona z sześciu muzykantów, wszyscy starzy, wszyscy poważni, trzymający się trzy kroki w tyle, grający przez cały czas. Pośrodku podwórka stał trójnóg z bukłakiem pełnym pulque. Irving wrócił z dwudziestoma, trzydziestoma dziwkami w różnym wieku i o różnym wyglądzie, a przed wejściem do budynku zatrzymała się istna karawana fur i wózków wszelkiego rodzaju, przywleczonych przez samozwańczych markietanów, z których każdy wykrzykiwał ceny rozmaitych towarów w otoczeniu ruchliwego tłumu gapiów, kilku półdzikich koni na sprzedaż, stających dęba i rżących, wychudłego bydła, owiec i świń wraz z ich właścicielami, aż wreszcie miasto, od którego Glanton i sędzia mieli nadzieję się odgrodzić, stanęło u ich drzwi w uroczystej atmosferze
zabarwionej radością i zarazem szpetotą, rzecz typowa dla zgromadzeń w tej części świata. Na podwórzu rozdmuchano ognisko tak wielkie, że z ulicy wydawało się, iż na tyłach zajazdu wybuchł pożar, i wciąż przybywali nowi kupcy z towarami i nowi gapie wraz z grupkami najmowanych do roboty posępnych Indian Yaqui w przepaskach biodrowych.
O północy na ulicy porozpalano ogniska, rozpoczęły się tańce i pijaństwo, zajazd rozbrzmiewał piskami kurew, a na zaciemnione i zadymione podwórze wdarły się wrogie watahy psów, które zaczęły wściekle walczyć o zwęglone kości kóz, i tam właśnie padły pierwsze strzały tej nocy, a ranne psy zawyły i czołgały się dokoła, aż wreszcie pojawił się sam Glanton i dobił je nożem, ponura scena w migotliwym świetle, postrzelone kundle ciche, tylko kłapały zębami, wlokąc się po podwórku jak foki albo coś innego, skulone pod murami, podczas gdy on chodził od jednego do drugiego i rozłupywał im czaszki ogromnym nożem podbitym miedzią. Ledwo wrócił do środka, przy rożnach powarkiwały już nowe psy.
W późnych godzinach nocnych prawie wszystkie lampy w zajeździe pogasły, a pokoje wypełniło pijackie chrapanie. Markietanie z wózkami zniknęli, na ulicy pozostały czarne wypalone kręgi po ogniu, jak kratery po pociskach, a dogasające szczapy zaciągnięto w jedno miejsce i wrzucono do ostatniego ogniska, przy którym siedzieli starcy i chłopcy, palący cygara i opowiadający historie. Gdy o świcie na wschodzie ukazały się zarysy gór, nawet oni przepadli. Na tyłach zajazdu ocalałe psy
rozwłóczyły kości po podwórku, a pozostałe, martwe, leżały w ciemnej galarecie własnej krwi zakrzepłej w kurzu; zaczęły piać koguty. Gdy w drzwiach wejściowych stanęli Glanton i sędzia, ubrani w garnitury, pierwszy na biało, drugi na czarno, jedynym obecnym był jeden z małych stajennych, zmorzony snem na kamieniach.
Joven, powiedział sędzia.
Chłopiec zerwał się na nogi.
Eres mozo del caballado?
Sí señor. A su servicio.
Nuestros caballos, powiedział. Chciał opisać konie, ale chłopiec już pobiegł, żeby wykonać polecenie.
Było zimno i dął wiatr. Słońce nie wzeszło. Sędzia stał na schodkach, a Glanton przechadzał się tam i z powrotem, wpatrzony w ziemię. W ciągu dziesięciu minut pojawił się chłopiec w towarzystwie drugiego; prowadzili po ulicy dziarskim kłusem dwa osiodłane i oporządzone konie, chłopcy biegli ile sił w nogach, boso, konie buchały parą z pysków, kołysząc z gracją łbami na boki.
NOWY KONTRAKT • SLOAT
• MASAKRA NAD NACOZARI
• STARCIE Z ELIASEM • ŚCIGANI
•CIĄGNIĘCIE LOSÓW
• SHELBY I DZIECIAK • OKULAŁY KOŃ
• WIATR Z PÓŁNOCY • DWA ŚNIEŻNE KOPCE
• UCIECZKA • WOJNA NA RÓWNINIE • W DÓŁ
• GOREJĄCE DRZEWO • NA SZLAKU • TROFEA
• DZIECIAK ODNAJDUJE ODDZIAŁ • SĘDZIA
• OFIARA NA PUSTYNI • ZWIADOWCY NIE WRACAJĄ
• OGDOAD • SANTA CRUZ • MILICJA • ŚNIEG
• DACH NAD GŁOWĄ • OBORA
Piątego grudnia wyruszyli przed świtem na północ w zimnym mroku, wioząc podpisany przez gubernatora Sonory kontrakt na dostarczanie skalpów Apaczów. Na ulicach było pusto i cicho. Carroll i Sanford opuścili oddział, ale z najemnikami jechał teraz chłopak o nazwisku Sloat, którego, gdy zachorował przed paroma tygodniami, pozostawił w mieście na łasce losu ciągnący na wybrzeże tabor poszukiwaczy złota. Kiedy Glanton spytał chłopaka, czy jest krewnym komandora o tym samym nazwisku, ten splunął i odparł spokojnie, że nie, ani ja jego, ani on moim. Jechał blisko czoła kolumny, sądząc z pewnością, że wyrwał się z potrzasku, ale jeśli dziękował za to jakiemuś bogu, czynił to przedwcześnie, bo kraina ta wciąż miała z nim niedokończone porachunki.
Читать дальше