Było szaro i padał deszcz, wiatr rozwiewał liście. Z drzwi obok drewnianej rynny wyłonił się obszarpany wyrostek
i pociągnął sędziego za ramię. W podwiniętej koszuli niósł dwa szczeniaki, które oferował do sprzedaży, trzymając jednego za kark.
Sędzia patrzył w głąb ulicy. Kiedy spojrzał na chłopca, ten podniósł drugiego psa. Wisiały bezwładnie.
Perros a vende, powiedział.
Cuánto quieres?, spytał sędzia.
Chłopiec popatrzył na jednego i drugiego szczeniaka, jakby chciał wybrać tego, który najlepiej będzie odpowiadał usposobieniu sędziego, jeśli gdzieś na świecie w ogóle był taki pies. Wysunął do przodu trzymanego w lewej ręce.
Cincuenta centavos.
Szczeniak wił się i szarpał w chłopięcej garści, jak zwierzę cofające się przed przepaścią, płaskie jasnoniebieskie ślepia przerażone po równo chłodem, deszczem i Holdenem.
Ambos, odparł sędzia. Zaczął szukać pieniędzy w kieszeniach.
Sprzedawca uznał to za fortel kupiecki i znów przypatrzył się psom, jakby chciał lepiej ocenić ich wartość, ale sędzia już wyjął spod zabrudzonego ubrania złotą monetę wartą cały buszel psiaków w tej cenie. Położył monetę na dłoni, wysunął ją, a drugą ręką wziął psy od właściciela, trzymając oba jak parę skarpet. Podrzucił monetę.
Andale, powiedział.
Wyrostek patrzył na złoto.
Sędzia zamknął i otworzył dłoń. Moneta znikła. Poruszył palcami w powietrzu, sięgnął chłopcu za ucho, wyjął monetę
i mu ją wręczył. Chłopak trzymał pieniążek przed sobą w obu dłoniach jak niewielką monstrancję. Podniósł wzrok na sędziego. Ale ten już się oddalał, ze szczeniakami dyndającymi w ręku. Wmaszerował na kamienny most, spojrzał w spienioną wodę, podniósł ramię i wrzucił psy do strumienia.
Przeciwny koniec mostu przechodził w uliczkę biegnącą wzdłuż brzegu. Tam właśnie stał Vandiemenlander, oddając mocz z kamiennego muru do wody. Kiedy zobaczył, że sędzia rzuca szczenięta z mostu, wyszarpnął kolta zza pasa i krzyknął.
Psy zniknęły w kipiącej wodzie. Szeroki zielony nurt porwał jednego, potem drugiego, nad powierzchnią wygładzonych skał, w kierunku leżącego niżej rozlewiska. Vandiemenlander wycelował i odbezpieczył rewolwer. W czystych wodach rozlewiska wirowały liście wierzby jak klenie z nefrytu. Kolt szarpnął się w dłoni i jeden ze szczeniaków podskoczył w wodzie, a najemnik znów odciągnął kurek i wypalił. Rozlała się różowa plama. Po raz trzeci odbezpieczył i strzelił, a wtedy drugi szczeniak bryznął czerwienią i zaraz utonął.
Sędzia szedł dalej przez most. Wyrostek nadbiegł i spojrzał w wodę, wciąż ściskając monetę. Vandiemenlander stał po drugiej stronie ulicy, w jednym ręku trzymając siura, w drugim rewolwer. Dym rozwiał się wzdłuż brzegu, a w rozlewisku nie było już nic.
Późnym popołudniem Glanton obudził się i zdołał wyswobodzić z więzów. Zaraz potem gruchnęła wieść, że ściął nożem meksykańską flagę przed cuartelem i przywiązał ją mułowi do ogona. Dosiadł go i pop dził dokoła placu, ciągnąc z tyłu świętą
banderę przez błoto.
Zatoczył koło po ulicach i znów pojawił się na placu, wściekle kopiąc zwierzę piętami w boki. Kiedy skręcał, huknął strzał i muł padł pod nim martwy, z kulą z muszkietu tkwiącą w mózgu. Glanton przeturlał się na bok, zerwał na nogi i zaczął strzelać na oślep. Stara kobieta w milczeniu osunęła się na kamienie. Z knajpy Franka Carrolla nadbiegli pędem sędzia, Tobin i Doc Irving, przyklękli w cieniu murów i ostrzelali okna na piętrze. Zza rogu po drugiej stronie placu wyszło kolejnych kilku Amerykanów i dwóch z nich zaraz padło w bezładnej kanonadzie. Grudki ołowiu dzwoniły na kamiennych płytach, a w wilgotnym powietrzu zawisła nad ulicą chmura dymu. Glanton i John Gunn przedarli się do stodoły na tyłach posady, gdzie trzymano konie, i zaczęli je wyprowadzać. Na podwórze wbiegło następnych trzech członków oddziału i po chwili wyrzucali już na dwór ekwipunek i siodłali wierzchowce. Strzelanina trwała nieprzerwanie, Amerykanie leżeli na placu, dwaj martwi, inni ranni, wołający o pomoc. Kiedy pół godziny później najemnicy uciekali z miasteczka, zostawili w nim sześciu swoich, a ścigał ich chaotyczny ogień z muszkietów oraz grad kamieni i butelek.
Godzinę później dopędzili ich Carroll i drugi Amerykanin, o nazwisku Sanford, który też osiadł w tym zakątku. Mieszkańcy podpalili bodegę. Ksiądz najpierw ochrzcił rannych Amerykanów, a potem cofnął się o krok, bo dobijano ich strzałem w głowę.
Jeszcze przed zapadnięciem zmroku napotkali wspinającą się po zachodnim stoku conductę stu dwudziestu dwóch mułów wiozących butle rtęci do kopalń. Słyszeli trzask biczy i pokrzykiwania arrieros na serpentynie hen w dole, widzieli obładowane zwierzęta kroczące z trudem jak kozy przy uskoku pionowego urwiska. Zły los. Dwadzieścia sześć dni po wyruszeniu znad morza i tylko o dwie godziny drogi od celu. Muły sapały, gramoląc się po osypisku, popędzane przez mężczyzn w podartych kolorowych strojach. Kiedy pierwszy z nich zobaczył przed sobą jeźdźców, stanął w strzemionach i obejrzał się przez ramię. Kolumna mułów ciągnęła krętym szlakiem na długości ponad pół mili, a kiedy stanęły, stłoczone, w oddali na odcinkach szlaku widać było kolejne części karawany, tu osiem, tam dziesięć zwierząt, zwróconych to w jedną, to w drugą stronę, ogony tych z przodu ogryzione do czysta jak kości przez sztuki idące z tyłu, rtęć pulsująca w butlach z gutaperki, jakby wieziono tajemnicze stworzenia, istoty dobrane w pary, ruchliwe i oddychające z trudem w pękatych naczyniach. Poganiacz znów odwrócił głowę i spojrzał na szlak. Glanton już szarżował. Mężczyzna przywitał Amerykanów przyjaźnie. Glanton przemknął obok bez słowa, trzymając się po stronie skalnej ściany, niebezpiecznie spychając muła Meksykanina między luźne kawałki łupka. Twarz mężczyzny spochmurniała, odwrócił się i zawołał do swoich ludzi. Obok przejeżdżali już pozostali najemnicy, oczy zmrużone, twarze czarne jak u maszynistów powalanych sadzą. Poganiacz zsiadł z muła i wyciągnął muszkiet spod
siedziska siodła. W tej właśnie chwili naprzeciw niego znalazł się David Brown, z rewolwerem w dłoni przy boku konia. Przerzucił rękę nad łękiem i strzelił Meksykaninowi prosto w pierś. Mężczyzna usiadł bezładnie na ziemi, a gdy Brown trafił go drugi raz, runął ze skał w przepaść.
Pozostali z oddziału nawet nie próbowali zorientować się w sytuacji. Wszyscy strzelali z bliska do poganiaczy. Meksykanie spadali z koni na szlak, niektórzy zsuwali się z urwiska i niknęli w dole. Poganiacze jadący z tyłu zawrócili, próbując umknąć, obładowane muły cisnęły się pod pionową ścianą jak ogromne szczury. Jeźdźcy wdarli się między skałę a zwierzęta i metodycznie zaczęli spychać wszystkie w przepaść, muły spadały cicho jak męczennicy, obracając się spokojnie w pustce, w dole zdumiewające eksplozje krwi i srebra z pękających butli, wielkie strugi i płaty rtęci falujące w powietrzu, małe drżące satelity, łączące się w najrozmaitsze formy, które płynęły kamiennymi arroyos jak pogwałcenie jakiegoś ostatecznego procesu alchemicznego, wysączonego z tajemnego mroku w głębi serca ziemi, umykający jeleń starożytnych, ulotny na górskim stoku, jasny i chyży na suchej ścieżce szlaków burzowych, wypalający oczodoły w skale, mknący stromizną z jednej półki skalnej na drugą, skrzący się i zwinny jak węgorz.
Poganiacze rozpierzchli się na szlaku, w miejscu gdzie stok wydawał się łagodny, i jechali dalej, spadali z hukiem między jałowce i sosny pośród bezładnych krzyków, a jeźdźcy popędzili
Читать дальше