Jak daleko są według was?, spytał Glanton.
Holden pokręcił głową. Mają pół dnia przewagi nad nami, odparł. Jest ich co najwyżej dwunastu, czternastu. Nie wyślą nikogo przodem.
A jak daleko do Chihuahua?
Cztery dni. Trzy. Gdzie Davy?
Glanton się odwrócił. Jak daleko do Chihuahua, David?
Brown stał tyłem do ognia. Kiwnął głową. Jeżeli to oni, będą tam za trzy dni.
Myślisz, że damy radę ich dopaść?
Nie wiem. Zależy, czy się połapią, że ich ścigamy.
Glanton odwrócił się i splunął w ogień. Sędzia podniósł nagie blade ramię i zaczął szukać czegoś palcami pod pachą. Uważam, że jeśli zjedziemy z tej góry przed świtem, powiedział, to uda nam się ich dopędzić. Inaczej lepiej jechać do Sonory.
Możliwe, że oni właśnie są z Sonory.
To tym bardziej trzeba ich dopaść.
Skalpy moglibyśmy zawieść do Ures.
Płomienie pełzały po ziemi, po czym znów się podniosły.
Trzeba ich dopaść, powtórzył sędzia.
O świcie zjechali na równinę, jak radził, a w nocy widzieli ogień Meksykanów, odbijający się na niebie od wschodu, poza krzywizną ziemi. Przez cały następny dzień i noc jechali bez ustanku, kołysząc się i podrygując we śnie w siodłach jak oddział spazmatyków. Rankiem trzeciego dnia zobaczyli przed sobą lansjerów na równinie, ich sylwetki wyraźne na tle słońca, a wieczorem mogli ich już policzyć, sunących mozolnie po
jałowym skalnym odludziu. Gdy wstało słońce, w gęstniejącym świetle ukazały się na wschodzie blade cienkie mury miasta, oddalonego o dwadzieścia mil. Najemnicy osadzili konie. Lansjerzy ciągnęli szeregiem drogą parę mil na południe. W kapitulacji nie było ratunku, tak samo jak w dalszej ucieczce, ale skoro jechali, jechali dalej. Amerykanie kolejny raz ponaglili wierzchowce.
Przez moment jedni i drudzy posuwali się prawie równolegle ku bramom miasta, dwa oddziały zakrwawionych łachmaniarzy na potykających się koniach. Glanton zawołał do nich, żeby się poddali, ale nie usłuchali. Wyjął karabin. Ciągnęli bezładnie drogą jak otępiałe zwierzęta. Ściągnął koniowi wodze, a gdy zwierzę zastygło na szeroko rozstawionych nogach, z falującą piersią, wycelował i strzelił.
Było ich dziewięciu, a większość nie miała już nawet broni. Zatrzymali się, zawrócili, przypuścili szarżę po kamienistym i porośniętym zaroślami stepie i wszyscy zginęli w ciągu minuty.
Najemnicy wyłapali ich konie, zapędzili wszystkie na drogę, odcięli rzędy i siodła. Zdarli z zabitych mundury i spalili je razem z bronią, siodłami i pozostałym ekwipunkiem, a potem wykopali dół przy drodze i pogrzebali trupy we wspólnej mogile, poranione nagie ciała jak ofiary eksperymentów chirurgicznych, leżące w dziurze, wpatrzone martwym wzrokiem w niebo nad pustynią, kiedy sypał się na nie piach. Udeptali to miejsce kopytami koni, żeby wyglądało podobnie jak droga, wyciągnęli z popiołów dymiące zamki od muszkietów, ostrza szabel
i sprzączki po popręgach, zanieśli wszystko trochę dalej i zakopali w osobnym miejscu, a bezpańskie konie przegnali na pustynię, wieczorem zaś wiatr rozdmuchał popioły i dmąc po nocy, owiał dogasający żar, rozproszył ostatni snop iskier, ulotnych niczym błysk między dwoma krzemieniami w bezimiennej ciemności pradawnego świata.
Wjechali do miasta wynędzniali, brudni i cuchnący krwią ludności, do której obrony ich wynajęto. Skalpy pomordowanych wieśniaków zawisły w oknach gubernatorskiej rezydencji, a najemnicy otrzymali zapłatę ze świecących pustkami kufrów, jednak Sociedad rozwiązano i odmówiono im dalszej hojności. Nie minął tydzień od ich wyjazdu z Chihuahua, gdy za głowę Glantona wyznaczono nagrodę w kwocie ośmiu tysięcy pesos. Ruszyli drogą na północ, jak to robiły oddziały zmierzające do El Paso, ale zanim jeszcze znaleźli się poza zasięgiem wzroku mieszkańców, skręcili na zachód i pojechali na swych makabrycznych wierzchowcach jak zahipnotyzowani i na wpół oślepli w kierunku czerwonego kresu dnia, ku wieczornym krainom i odległemu pandemonium słońca.
BURZE W GÓRACH
• JESÚS MARÍA • GOSPODA • SKLEPIKARZE • BODEGA
• SKRZYPEK • KSIĄDZ • LAS ANIMAS • PROCESJA
• CAZANDO LAS ALMAS • GLANTON WPADA W SZAŁ
• PSY NA SPRZEDAŻ • SĘDZIA PRESTIDIGITATOREM
• FLAGA • STRZELANINA • UCIECZKA • CONDUCTA
• KREW I RTĘĆ • U BRODU • JACKSON ODNALEZIONY
• DŻUNGLA • ZIELARZ • SĘDZIA GROMADZI OKAZY
• UZASADNIENIE JEGO DOCIEKAŃ NAUKOWYCH
• URES • LUDNOŚĆ • LOS PORDIOSEROS • FANDANGO
• PARSZYWE PSY • GLANTON I SĘDZIA
Z chmur burzowych na północy padał deszcz czarnymi strugami przypominającymi smugi sadzy na porcelanie, a nocą słyszeli dudnienie ulewy na prerii w odległości wielu mil. Gdy wjechali na skalistą przełęcz, błyskawica ukazała w oddali drżące góry i zadudniły skały wokół, pęki niebieskiego ognia przywarły do koni jak rozżarzone duszki, których nie sposób odpędzić. Po metalowych częściach uprzęży pomknęły łagodne światełka, na lufach zaniebieściły się płynne płomyki. Przerażone zające wyskoczyły z kryjówek i stanęły słupka w błękitnej poświacie, a wysoko wśród tych rozdzwonionych skalnych rozpadlin kuliły się nastroszone jastrzębie, łypiąc żółtymi ślepiami na błyski w dole.
Jechali całymi dniami w deszczu i gradzie, i znowu w deszczu. W szarym świetle burzy przecięli zalaną równinę, a człapiące sylwetki koni odbijały się w wodzie pośród chmur i gór, jeźdźcy zgarbieni, słusznie nie wierząc w migoczące miasta
widoczne na odległym brzegu tego morza, po którym kroczyli jak cudotwórcy. Wjechali na wysokie pofalowane hale, gdzie na wietrze umykały małe ptaki, rozszczebiotane, a spośród kości wzbił się myszołów, łopocząc skrzydłami – łusz, łusz, łusz – jak dziecięca zabawka nanizana na sznurek, i w rozciągniętej czerwieni zachodzącego słońca tafle wody leżały na równinie poniżej jak kałuże prehistorycznej krwi.
Przejechali przez wysoką łąkę usłaną dzikimi kwiatami, akry złotego starca zwyczajnego, cynii i ciemnofioletowej goryczki, dzikie wąsy niebieskiego wilca i szeroka równina różnych małych kwiatków, ciągnąca się w dal jak drukowana bawełna ku poszarpanym najdalszym krańcom ziemi, niebieskim od mgły, i nieustępliwym łańcuchom górskim, wznoszącym się znikąd jak grzbiety morskich stworów o świcie w okresie dewonu. Znowu padało i jechali skuleni w płaszczach wyciętych z natłuszczonych i na wpół wyprawionych skór, tak zgarbieni w tych barbarzyńskich ubraniach pod ciosami siekącego szarego deszczu, że wyglądali jak wysłannicy jakiejś niewiadomej sekty, którzy próbują przeciągnąć na swoją wiarę stworzenia tej krainy. Przed nimi rozpościerała się zawoalowana i ciemna ziemia. Jechali o długim zmierzchu, słońce zaszło, księżyc nie wzeszedł, a góry na zachodzie drżały raz po raz w ruchomych kadrach i ostatecznie spłonęły w ciemności, i tylko deszcz szumiał w krainie spowitej głuchą nocą. U podnóża wzniesień ruszyli pod górę, między sosny i nagie skały, potem jechali wśród jałowców i świerków, nielicznych wielkich agaw i strzelistych
łodyg juki o bladym kwieciu, cichym i jakby z innego świata na tle roślin zimozielonych.
Nocą ruszyli śladem górskiego potoku płynącego w dzikim jarze, zatarasowanym mechatymi głazami, ciągnęli pod ciemnymi grotami, gdzie pluskała skapująca woda i pachniało żelazem, i zobaczyli srebrne strugi kaskad, rozpołowionych na licach odległych ostańców, które były jak znaki, jak cuda w niebie – tak pomroczniała ziemia, na której stały. Przejechali przez spalony czarny las i okolicę rozłupanych skał, gdzie leżały wielkie rozprute głazy o gładkich, pozbawionymi rysów obliczach, na stokach tych żelazistych wyżyn stare ścieżki ognia i poczerniałe kości drzew zgładzonych przez górskie burze. Następnego dnia zaczęli napotykać ostrokrzew i dąb, lasy krzepkich drzew, bardzo podobne do tych, które opuścili w młodości. W zagłębieniach stoków od północy leżał grad jak tektyty pośród liści, a noce były chłodne. Ciągnęli wyżyną coraz głębiej w góry, ku legowiskom burz, ku rozdźwięcznionej ognistej krainie, gdzie po wierzchołkach przemykały białe płomienie, a od ziemi bił swąd kruszonego krzemienia. Nocą w ciemnych lasach świata poniżej nawoływały się wilki, jakby były przyjaciółmi człowieka, a pies Glantona dreptał, skomląc, pomiędzy nogami nieprzerwanie maszerujących koni.
Читать дальше