z których wiatr wywiewał biały pumeks przypominający pianę wzburzonego morza, piasek się zaskorupiał i przybierał niewyraźne formy, i nic innego tam nie było prócz gładkich kości tu i ówdzie. Cały dzień spędzili wśród wydm, a wieczorem, zszedłszy z ostatnich niskich piaszczystych wzgórz między kocie łapki i krzewy cierniowe, byli spieczoną i wynędzniałą zgrają, jednakowo zwierzę i człowiek. Gdy sprowadzili konie na równinę, z padłego muła zerwały się harpie i zatoczyły koło ku zachodowi, wprost w słońce.
Dwa dni później, gdy biwakowali na górskiej przełęczy, zobaczyli w dole rój świateł odległego miasta. Przycupnęli rzędem od zawietrznej na łupkowej grani, ogień miotał się i wił w podmuchach wichru, a oni patrzyli na ogniki migoczące trzydzieści mil dalej w głębi dna granatowej nocy. Obok nich w mroku przeszedł sędzia. Iskry z ogniska frunęły na wietrze. Sędzia zajął miejsce między porysowanymi płytkami łupka i tak siedzieli wszyscy, niczym istoty z pradawnych czasów, obserwując, jak dalekie światełka gasną jedno po drugim, aż miasto na równinie skurczyło się do wielkości małego jasnego rdzenia, którym mogło być płonące drzewo, samotny obóz wędrowców albo jakiś całkiem niepojęty ogień.
* * *
Gdy wyjeżdżali przez wysoką drewnianą bramę gubernatorskiego pałacu, dwaj żołnierze, którzy stali obok i liczyli oddział, zrobili krok do przodu i chwycili konia Toadvine'a za ogłowie. Glanton wyminął go po prawej stronie i pojechał dalej.
Toadvine wyprężył się w siodle.
Glanton!
Kopyta zastukały na ulicy. Dowódca obejrzał się przez ramię tuż za bramą. Dwaj żołnierze rozmawiali z Toadvine'em po hiszpańsku, jeden mierzył do niego z muszkietu.
Ja nie noszę niczyich zębów, powiedział Glanton.
Bo zastrzelę tych dwóch głupców na miejscu.
Glanton splunął. Popatrzył w głąb ulicy, a potem na Toadvine'a. Wreszcie zsiadł i zaprowadził wierzchowca z powrotem na dziedziniec. Vamonos, powiedział. Spojrzał na Toadvine'a. Złaź z konia.
Dwa dni później wyjechali pod eskortą z miasta. Drogą konwojowało ich z górą stu żołnierzy – niepewna siebie zbieranina, umundurowana i uzbrojona w byle co – którzy szarpali końmi i popędzali je piętami przez bród, gdzie wierzchowce Amerykanów zatrzymały się u wodopoju. U podnóża wzgórz, powyżej akweduktu, stłoczyli się po jednej stronie, a najemnicy przejechali gęsiego obok nich, zagłębili się między skały i opuncje i przepadli, wchłonięci przez cienie.
Ruszyli w góry na zachodzie. Przejeżdżali przez małe osady, gdzie uchylali kapeluszy na widok mieszkańców, których wymordują przed upływem miesiąca. Przejeżdżali przez puebla z błota, ciągnące się jak zadżumione miasta, ze zbożem gnijącym na polach i ostatnimi nierozkradzionymi jeszcze przez Indian zwierzętami gospodarskimi, wałęsającymi się swobodnie, a dokoła nikogo, kto by je zapędził, kto by ich doglądał,
większość osad niemal całkowicie opuszczona przez mężczyzn, przerażone kobiety i dzieci skulone w norach, nasłuchujące, póki w oddali nie ucichnie stukot kopyt ostatniego konia.
W mieście Nácori była kantyna i przed nią właśnie najemnicy zsiedli z koni i wtłoczyli się do środka, zajmując stoliki. Tobin zgłosił się do pilnowania koni. Stał na ulicy, patrząc to w jedną, to w drugą stronę. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Tutejsi ludzie widzieli wielu Amerykanów, całe kurzem pokryte kolumny awanturników, miesiącami na pograniczu, upojonych mocą swej obecności na tym bezkresnym i krwawym odludziu, żądających posiłku albo mięsa, dogadzających skrytemu upodobaniu do gwałtu kosztem śliwkowookich dziewcząt tej krainy. Teraz zbliżała się pierwsza po południu i ulicą w kierunku kantyny nadeszło kilku robotników i handlarzy. Gdy przechodzili obok konia Glantona, jego pies się zjeżył. Ominęli go i szli dalej. W tej samej chwili grupka miejscowych kundli, pięć lub sześć, przydreptała na plac. Patrzyły na psa Glantona. Jednocześnie zza rogu wyłonił się żongler prowadzący kondukt żałobny. Wziął jedną z petard trzymanych pod pachą, zapalił ją od cygara w ustach i rzucił na środek placu, gdzie wybuchła. Gromada psów pierzchła na boki oprócz dwóch, które dalej szły ulicą. Kilka meksykańskich koni uwiązanych przed kantyną wierzgnęło tylnymi nogami, pozostałe zaczęły się niespokojnie kręcić. Pies Glantona nie odrywał wzroku od mężczyzn zbliżających się do drzwi. Żaden z koni Amerykanów nawet nie zastrzygł uchem. Dwa psy, które przecięły ulicę przed konduktem,
odsunęły się od wierzgających koni i ruszyły w stronę kantyny. Na ulicy wybuchły następne dwie petardy i nagle ukazał się cały kondukt ze skrzypkiem i trębaczem na czele, wygrywającymi skoczną melodię. Psy, znalazłszy się w potrzasku między orszakiem a końmi najemników, zastygły, kładąc uszy po sobie. Potem umknęły ku tyłowi konduktu. Okoliczności te przyniosły zgubę robotnikom wchodzącym do kantyny. Odwrócili się plecami do drzwi i stanęli z kapeluszami przy piersi. Obok przeszła asysta niosąca mary. Wśród kwiatów gapie zobaczyli ubraną w pogrzebowe szaty młodą kobietę o zszarzałej twarzy, podrygującą sztywno. Dalej ubrani na czarno tragarze nieśli trumnę zrobioną z niewyprawionej skóry i poczernioną sadzą, wyglądającą jak prymitywna łódka. Na końcu posuwała się grupa żałobników, pijący mężczyźni, zawodzące stare kobiety w zakurzonych chustach, przeprowadzane przez dziury w ziemi, dzieci z kwiatami, zerkające nieśmiało na gapiów.
Ledwo Amerykanie usiedli w kantynie, na nogi poderwała ich rzucona od sąsiedniego stołu mrukliwa obelga. Dzieciak odezwał się do Meksykanów marną hiszpańszczyzną, pytając, który to z posępnych moczymordów śmiał otworzyć usta. Zanim ktokolwiek zdążył się przyznać, na placu, jak powiedziano, wybuchła pierwsza petarda i wszyscy Amerykanie rzucili się do drzwi. Od stołu zerwał się pijak z nożem i skoczył za nimi. Przyjaciele wołali go, ale tylko machnął ręką.
Na dwór najpierw wypadli John Dorsey i Henderson Smith, dwaj chłopcy z Missouri. Za nimi wybiegli Charlie Brown
i sędzia. Sędzia, górujący głową nad wszystkimi, podniósł dłoń, żeby powstrzymać pozostałych. Ulicą akurat niesiono mary. Skrzypek i trębacz kłaniali się lekko jeden drugiemu, wystukując stopą wojskowy rytm granej melodii. To pogrzeb, stwierdził sędzia. Kiedy wymówił te słowa, pijak zataczający się w drzwiach wbił nóż w plecy po rękojeść niejakiemu Grimleyowi. Nikt tego nie widział oprócz sędziego. Grimley uchwycił się szorstkiej drewnianej framugi. Ukatrupili mnie, powiedział. Sędzia wyciągnął rewolwer zza pasa, wycelował nad głowami najemników i strzelił pijakowi prosto w czoło.
Amerykanie stojący na dworze zobaczyli przed sobą ziejącą lufę rewolweru i gdy sędzia wypalił, padli na ziemię. Dorsey przeturlał się na bok i zerwał na nogi, zderzając się z robotnikami, którzy właśnie oddawali hołd zmarłej. Wkładali z powrotem kapelusze, kiedy huknął strzał. Zabity mężczyzna runął na plecy w głąb kantyny, a z jego głowy trysnęła krew. Grimley odwrócił się i najemnicy zobaczyli drewnianą rękojeść noża sterczącą z jego pociemniałej koszuli.
W robocie były już inne noże. Dorsey walczył z robotnikami, a Henderson Smith wyciągnął bowiego i prawie odrąbał nim rękę jednemu z przeciwników, który stał teraz, trzymając w palcach przeciętą tętnicę, żeby powstrzymać krwawienie. Sędzia postawił Dorseya na nogi i razem wycofali się do kantyny, atakowani przez wymachujących nożami Meksykanów. Ze środka dobiegały nieprzerwane odgłosy strzelaniny, a drzwi wypełnił dym. Sędzia odwrócił się w progu i przestąpił kilka
Читать дальше