pojechali dalej korytem wyschniętego strumienia, kopyta stukające po kamienistym gruncie, suchych skałach i głazach, ziemia znów czerwona i piaszczysta, wszechobecne góry pokryte rzadką trawą, porośnięte ocotillo i dasylirionem, wiekowe agawy kwitnące jak fantasmagorie w krainie maligny. Nocą wysłali paru jeźdźców na zachód, żeby rozpalili ogniska na prerii, a reszta oddziału ułożyła się w mroku do snu, podczas gdy nad głowami pośród gwiazd bezgłośnie kursowały nietoperze. Kiedy wyruszali rankiem, było wciąż ciemno, a konie ledwo trzymały się na nogach. Dzień przyniósł groźbę szybko nadciągającej pogoni. Nazajutrz o świcie stoczyli z Indianami pierwszą potyczkę i walczyli z nimi przez kolejne osiem dni i nocy – na równinie i pośród skał w górach, zza murów i z dachów opuszczonych hacjend – i nie stracili ani jednego człowieka.
Trzeciej nocy przycupnęli za osłoną starych murów z osuwającego się błota, a ognie nieprzyjaciół zapłonęły na pustyni prawie milę dalej. Sędzia siedział z indiańskim chłopcem, który obserwował wszystko czarnymi, jagodowymi oczami, a kilku z nich zaczęło się z nim bawić przy ognisku i go rozśmieszać, dali mu mięso, więc żuł, patrząc posępnie na rosłe postacie kręcące się dokoła. Okryli go kocem, a rankiem, gdy mężczyźni siodłali konie, sędzia bujał go na kolanie. Toadvine widział ich razem, kiedy przechodził obok, a gdy wrócił dziesięć minut później z osiodłanym koniem, dziecko już nie żyło, sędzia zaś zdjął mu skalp. Toadvine przystawił lufę rewolweru do wielkiej kopuły jego głowy.
Niech cię szlag, Holden.
Albo strzelaj, albo to zabieraj. Decyduj się szybko.
Toadvine zatknął rewolwer za pas. Sędzia uśmiechnął się i wytarł skalp o nogawkę spodni, potem wstał i się odwrócił. Po kolejnych dziesięciu minutach znów gnali po prerii, umykając przed Apaczami.
Piątego dnia po południu przekroczyli stępem suchą nieckę, pędząc przed sobą konie, Indianie z tyłu w zasięgu strzału, wołający do nich po hiszpańsku. Od czasu do czasu ktoś z oddziału zsiadał z karabinem i wyciorem, a wtedy Indianie pierzchali jak przepiórki, miotając się na koniach i kryjąc za nimi. Na wschodzie widać było drżące w upale cienkie białe mury hacjendy i cienkie, zielone sztywne drzewa, wznoszące się zza nich jak scena w dioramie. Godzinę później popędzili konie – teraz około stu – wzdłuż murów i dalej wydeptanym szlakiem w kierunku źródła wody. Wyjechał im na spotkanie młody mężczyzna i powitał ich oficjalnie po hiszpańsku. Nikt mu nie odpowiedział. Młody jeździec spojrzał za nieckę, na pola pobrużdżone rowami melioracyjnymi, gdzie robotnicy w zakurzonych białych ubraniach zastygli z motykami w dłoniach pośród nowej bawełny i kukurydzy, wysokiej do pasa. Popatrzył znów na północny zachód. Apacze, siedemdziesięciu, osiemdziesięciu, właśnie wyłonili się zza pierwszego rzędu chat, podążając gęsiego szlakiem w cieniu drzew.
Peoni na polu zobaczyli ich niemal w tej samej chwili. Rzucili narzędzia i puścili się biegiem, niektórzy wrzeszczeli, inni chwytali się za głowę. Młody don spojrzał na Amerykanów,
a potem popatrzył jeszcze raz na zbliżających się dzikusów. Krzyknął coś po hiszpańsku. Amerykanie minęli źródło, zagłębiając się w zagajnik topól. Gdy widzieli go po raz ostatni, wyciągnął mały pistolet z cholewy buta i odwrócił się w stronę Indian.
Wieczorem pociągnęli za sobą Apaczów przez Gallego, gdzie ulice przemieniły się w rynsztoki z błota, patrolowane przez świnie i parszywe wyłysiałe psy. Miasto wydawało się opuszczone. Młoda kukurydza na polach przy drodze, obmyta przez niedawne deszcze, prężyła się, biała i świetlista, odbarwiona przez słońce niemal do przezroczystości. Jechali prawie całą noc, a nazajutrz Indianie wciąż podążali ich śladem.
Walczyli z nimi znowu w Encinillas, walczyli z nimi na suchych przełęczach prowadzących do El Sauz i na niskich wzgórzach, z których widać już było iglice kościelne w mieście na południu. Dwudziestego pierwszego lipca 1849 roku wjechali do Chihuahua, witani jak bohaterowie, pędząc przed sobą ulicami w kurzu pstrokate konie w pandemonicznych błyskach kłów i zbielałych ślepi. Między kopytami biegali mali chłopcy, a zwycięzcy w odrażających łachmanach uśmiechali się spod warstw brudu, kurzu i zakrzepłej krwi, wioząc na kijach wysuszone głowy nieprzyjaciół w ułudzie kwiatów i muzyki.
W ŁAŹNI • KUPCY • TROFEA WOJENNE
• BANKIET • TRIAS • BAL • PÓŁNOC
• COYAME • GRANICA • HUECO TANKS
• MASAKRA TIGUA • CARRIZAL
• ŹRÓDŁO NA PUSTYNI • MEDAÑOS
• ŚLEDZTWO W SPRAWIE ZĘBÓW • NACORI
• KANTYNA • NA NOŻE I REWOLWERY
• W GÓRY • ZDZIESIĄTKOWANA OSADA
• LAN S JERZY • POTYCZKA
• POGOŃ ZA NIEDOBITKAMI
• RÓWNINY CHIHUAHUA • RZEŹ ŻOŁNIERZY
• POGRZEB • CHIHUAHUA • NA ZACHÓD
Pochód wzbierał za sprawą nowych jeźdźców, chłopców na mułach i starych mężczyzn w plecionych kapeluszach, oraz delegacji, która przejęła schwytane konie i muły i popędziła je wąskimi ulicami w kierunku areny dla byków, gdzie zamierzano trzymać stado. Obdarci awanturnicy parli dalej, kilku z kieliszkami trzymanymi w dłoniach, machając przegniłymi kapeluszami do gromadek dam na balkonach, podnosząc rozchybotane na kijach głowy, z sennymi twarzami, na których zastygł wyraz nudy, otoczeni tak gęstym zbiegowiskiem, że wydawali się awangardą jakiegoś powstania łachmaniarzy, które zwiastowali idący przodem dwaj werbliści, jeden skretyniały, obaj bosi, oraz trębacz, maszerujący z ręką uniesioną nad głową w wojskowym geście, dmący bez ustanku. W tym stylu wjechali przez wysoką bramę pałacu gubernatorskiego, przez wytarte kamienne progi, wprost na dziedziniec, gdzie pozbawione
podków, omiecione kopyta koni najemników zastygły na bruku z osobliwym szylkretowym grzechotem.
Kiedy na kamieniach przystąpiono do liczenia wysuszonych skalpów, dokoła zaczęły się cisnąć setki gapiów. Żołnierze z muszkietami powstrzymywali napór tłumu, a dziewczęta patrzyły na Amerykanów wielkimi ciemnymi oczami, wyrostki podczołgiwały się do przodu, żeby dotknąć przerażających trofeów. Naliczono sto dwadzieścia osiem skalpów i osiem głów. Na dziedziniec wmaszerował porucznik gubernatora wraz ze swym orszakiem, by powitać przybyłych i podziwiać ich dzieło. Obiecano im pełną zapłatę w złocie podczas kolacji, którą na ich cześć zamierzano wydać wieczorem w hotelu Riddle'a i Stephensa, na co Amerykanie poczęli wiwatować i ponownie wsiedli na koń. Nadbiegły stare kobiety w czarnych szalach, by ucałować rąbki ich cuchnących koszul, wznosząc małe ciemne dłonie w geście błogosławieństwa, jeźdźcy zawrócili wycieńczone wierzchowce i przecisnęli się przez hałaśliwą ciżbę na ulicę.
Skierowali się do łaźni publicznej, gdzie jeden po drugim weszli do wody, każdy bielszy od poprzednika, każdy wytatuowany, napiętnowany albo zszyty, wielkie fastrygowane szramy pochodzące Bóg wie skąd, spod ręki jakich barbarzyńskich chirurgów, znaczące klatki piersiowe i brzuchy niczym ślady po przemarszu gigantycznych stonóg, niektórzy oszpeceni, bez oka albo palców, na czołach i ramionach wypalone litery i cyfry, jakby byli towarem przeznaczonym do inwentaryzacji. Klientela obu płci usunęła się pod ściany, patrząc, jak woda
zmienia się w rozrzedzoną breję z krwi i brudu, i nikt nie mógł oderwać oczu od sędziego, który rozebrał się jako ostatni i obszedł łaźnię dokoła królewskim krokiem, z cygarem w ustach, sprawdzając wodę zaskakująco drobną stopą. Jaśniał jak księżyc, tak był blady, a na całym jego ogromnym ciele nie było widać ani jednego włoska, w żadnym zakamarku ani choćby w wielkich dziurkach od nosa, ani na piersi, ani w uszach, żadnych kłaczków nad oczami czy na powiekach. Olbrzymia lśniąca kopuła jego nagiej czaszki wyglądała jak czepek do kąpieli naciągnięty ponad ogorzałą twarz i szyję. Gdy niedźwiedzia postać zsunęła się do basenu, poziom wody dostrzegalnie się podniósł, a sędzia, zanurzywszy się aż po oczy, popatrzył wokół z wyraźnym zadowoleniem, z lekko zmrużonymi powiekami, jakby się uśmiechał, niczym blady i spuchnięty manat pod powierzchnią bagna, podczas gdy za małym, osadzonym blisko głowy uchem tuż nad taflą wody delikatnie kopciło cygaro.
Читать дальше