Zaledwie w ciągu minuty rozpętała się powszechna rzeź. Kobiety i dzieci wrzeszczały, przytruchtał starzec wymachujący parą białych gaci. Wpadłszy między nich, jeźdźcy zabili wszystkich maczugami i nożami. Setka uwiązanych psów wyła, inne miotały się między szałasami, kąsając w szale siebie nawzajem i te, które przywiązano. Wrzawa i zamęt nie ustawały ani nie słabły od chwili ataku. Płonęły pierwsze szałasy, a kolumna uciekających już ciągnęła na północ wzdłuż brzegu, zawodząc płaczliwie, wśród nich napastnicy niczym pasterze w stadzie, rozbijający czerepy maruderom.
Glanton i jego oficerowie zawrócili do wioski, ludzie umykali spod kopyt, konie parły naprzód, niektórzy jeźdźcy uwijali się już z pochodniami między szałasami i wyciągali z nich ofiary, umazane i broczące krwią, dobijając konających i ucinając głowy tym, którzy klękali, żeby błagać o zmiłowanie. W obozie przetrzymywano grupkę meksykańskich niewolników, którzy nadbiegli teraz, wołając po hiszpańsku, ale padli od maczug i kul, a jeden z Delawarów wyłonił się z dymu, trzymając w dłoniach dwoje dyndających nagich niemowląt, przykucnął nad kamiennym kręgiem i chwyciwszy dzieci za nóżki, zamachnął się jednym, potem drugim i roztrzaskał im główki o kamienie, aż spod ciemiączek krwawą miazgą bryznęły mózgi, tymczasem dokoła miotali się płonący ludzie, wrzeszcząc jak opętani, jeźdźcy zakłuwali ich ogromnymi nożami, przybiegła młoda kobieta i objęła rękoma zakrwawione przednie nogi rumaka, którego dosiadał Glanton.
Z rozproszonej remudy wyłonił się mały oddział konnych wojowników. Natarli na wioskę i wśród płonących szałasów zagrzechotał grad strzał. Glanton wyciągnął karabin z futerału, trafił konie dwóch pierwszych Indian, schował karabin, wyszarpnął rewolwer z kabury i zaczął strzelać między uszami swojego wierzchowca. Wojownicy skłębili się dokoła padłych i wierzgających koni, miotali się w kręgu, ginąc od kul jeden po drugim, aż wreszcie tuzin ocalałych zawrócił i popędził wzdłuż jeziora, obok kolumny jęczących uciekinierów, niknąc w ruchomej ścianie sodowego pyłu.
Glanton obrócił konia. Jedni zabici dryfowali w płytkiej wodzie jak ofiary morskiej katastrofy, inni leżeli pokotem na słonym brzegu w strugach krwi i pośród splotów trzewi. Jeźdźcy wyciągali ciała z czerwonego jeziora, a piana, która lekko obmywała piasek, miała jasnoróżowy kolor w świetle wstającego słońca. Kręcili się wokół zabitych, ścinając nożami plon czarnych włosów, zostawiając ofiary z nagimi czaszkami, które wyglądały jak osobliwe krwawe czepce. Konie z zagrody przegalopowały przez buchający oparami brzeg i zniknęły w kłębach dymu, a po chwili przybiegły z powrotem. Jeźdźcy brodzili w czerwonych wodach, dźgając bezmyślnie zmarłych, inni leżeli na brzegu, spółkując z padłymi od maczug lub konającymi młodymi kobietami. Nadszedł jeden z Delawarów, niosąc kiść odciętych głów, jak jakiś dziwny handlarz w drodze na targ, włosy owinięte wokół przegubu, głowy obracające się i dyndające razem. Glanton zdawał sobie sprawę, że za każdą chwilę zwłoki na tej ziemi nieuchronnie dostaną potem odpłatę na pustyni, jeździł więc dokoła, ponaglając swoich ludzi.
Zza trzaskającego ognia wyłonił się McGill i stanął, patrząc posępnie na roztaczającą się wokół scenę. Został przebity włócznią, której drzewce trzymał przed sobą. Była zrobiona z łodygi dasylirionu i przywiązanej starej kawaleryjskiej szabli, której zakrzywione pióro sterczało z pleców Meksykanina. Dzieciak wylazł z wody i podszedł, a McGill usiadł ostrożnie na piasku.
Odsuń się, rozkazał Glanton.
McGill odwrócił się, żeby na niego spojrzeć, i w tej samej chwili dowódca opuścił rękę z rewolwerem i przestrzelił mu głowę. Włożył rewolwer do olstra, przysunął trzymany pionowo pusty karabin do siodła, przycisnął go kolanem i wsypał porcję prochu do lufy. Ktoś krzyknął. Wierzchowiec zadrżał i cofnął się o krok, lecz Glanton przemówił do niego łagodnie, owinął dwie kule i załadował. Obserwował wzniesienie na północy, gdzie na tle nieba czerniła się grupa Apaczów na koniach.
Znajdowali się w odległości ćwierci mili, pięciu lub sześciu, a ich okrzyki brzmiały słabo i żałośnie. Glanton oparł karabin na zgięciu ręki, założył jeden kapiszon, obrócił lufy i założył drugi, cały czas wpatrzony w Apaczów. Webster zsunął się z konia, wyjął stempel, przyklęknął na jedno kolano, wbił stempel w piach na sztorc i oparł karabin czółenkiem o pięść, którą na nim zacisnął. Broń miała przyspiesznik podwójnego spustu. Odciągnął tylny cyngiel i przyłożył kolbę do policzka. Uwzględnił siłę wiatru, blask słońca po drugiej stronie srebrnej muszki, dodał wysokości i wypalił. Glanton siedział nieruchomo. W pustej przestrzeni rozległ się głuchy, martwy trzask, uniosła się smuga dymu. Przywódca grupy na wzniesieniu osadził wierzchowca. A potem zachwiał się w siodle i runął na ziemię.
Glanton wydał okrzyk radości i zaszarżował. Czterech mężczyzn ruszyło za nim. Wojownicy na pagórku zeskoczyli z koni, żeby podnieść rannego. Glanton obrócił się w siodle, nie spuszczając wzroku z Indian, i podał karabin najbliższemu jeźdźcowi.
Był nim Sam Tate, który odebrał broń i tak ostro osadził konia, że zwierzę o mało się nie wywróciło. Glanton gnał z pozostałymi trzema, a Tate oparł karabin na stemplu, przykucnął i strzelił. Koń, na którym posadzono rannego wodza, potknął się, ale pędził dalej. Tate obrócił lufy, wystrzelił drugi raz i zwierzę zaryło w ziemię. Apacze zahamowali, krzycząc przenikliwie. Glanton nachylił się i zaszeptał swemu rumakowi do ucha. Indianie wsadzili wodza na grzbiet innego wierzchowca i znów ruszyli, okładając końskie zady. Glanton wyciągnął rewolwer i zamachał nim do jadących za nim ludzi, a wtedy jeden zatrzymał się, zeskoczył na ziemię, padł płasko na brzuch, wydobył i odbezpieczył rewolwer, zdjął pobojczyk, wbił go w piach, chwycił broń oburącz i wycelował, z podbródkiem zagrzebanym w ziemi. Uciekający znajdowali się w odległości dwustu jardów. Po drugim strzale koń wodza wierzgnął, a wojownik, który z nim jechał, wyciągnął ręce, żeby przejąć cugle. Próbowali w pędzie zdjąć wodza z trafionego zwierzęcia, gdy nagle padło.
Glanton pierwszy dopadł umierającego. Uklęknąwszy, tulił tę obcą, barbarzyńską głowę na udach niczym makabryczny pielęgniarz z jakiegoś koszmaru, odpędzając pozostałych Indian rewolwerem. Krążyli przez chwilę po równinie, potrząsając łukami, puszczając parę strzał w jego kierunku, a potem zawrócili i odjechali. Z piersi wodza buchała krew. Skierował do góry gasnące oczy, które już się zaszkliły, naczynia włosowate pękały. W obu tych ciemnych kałużach pływało idealne małe słońce.
Glanton wrócił do obozu na czele małego oddziału, z głową wodza uwiązaną u pasa za włosy. Mężczyźni nawijali skalpy na rzemienie, a część zamordowanych miała wycięte na plecach wielkie płaty skóry, z których zamierzano zrobić pasy i uprząż. Zabity Meksykanin McGill został oskalpowany, krwawe czaszki już czerniały w słońcu. Większość szałasów doszczętnie spłonęła, a ponieważ znaleziono trochę złotych monet, kilku jeźdźców rozkopywało nogami dymiące popioły. Glanton sklął ich, po czym wziął włócznię i zatknął na niej głowę wodza, aż kiwała się i podrygiwała jak tykwa w karnawale, i jeździł dokoła, skrzykując wszystkich, nawołując, żeby zagnali konie i ruszali w drogę. Zawrócił i zobaczył sędziego, siedzącego na ziemi. Sędzia zdjął kapelusz i pił wodę ze skórzanego bukłaka. Spojrzał na Glantona.
Читать дальше