że stali się ostrożni i szeptali między sobą bardzo powściągliwie, jakby nie chcieli zbudzić śpiącego licha.
* * *
Następnego wieczoru, gdy dotarli na krawędź od zachodu, stracili jednego muła. Stoczył się w dół po ścianie kanionu, a zawartość koszów wyleciała bezgłośnie w gorące suche powietrze. Spadał w słońcu i cieniu, obracając się w samotnej pustce, aż zniknął w zimnej niebieskiej przestrzeni, która odarła go ze wspomnień w umyśle wszelkiej żywej istoty. Glanton osadził konia i spojrzał uważnie w nieubłaganą otchłań. Ze skał w dole poderwał się kruk. Zakrakał i zakołował. W ostrym świetle nagą ścianę skalną pokrywały dziwne rysy, a na tym nawisie jeźdźcy wydawali się bardzo mali nawet we własnych oczach. Glanton zerknął szybko w górę, jakby na nieskalanym porcelanowym niebie było coś wymagającego sprawdzenia, a potem trącił piętami konia i ruszyli.
Gdy w następnych dniach ciągnęli przez wysoko położoną mesę, natknęli się na wypalone doły, w których Indianie gotowali meskal. Jechali też przez dziwaczne lasy maguey – inaczej agawy, kantali – o ogromnych kwitnących łodygach, które sterczały w pustynnym powietrzu na wysokość czterdziestu stóp. Każdego ranka, gdy siodłali konie, spoglądali na blade góry na północy i zachodzie, wypatrując dymu. Nic. Zwiadowcy wyruszali wcześniej, znikali w mroku przed wschodem słońca i wracali dopiero po zmierzchu, odnajdując obozowisko na tym nieznanym mapom odludziu w najbledszej poświacie gwiazd
albo nawet w najczarniejszej ciemności, w której oddział siedział pośród skał, bez ognia i chleba, w przyjaźni nie większej niż u stadnych małp. Kucali w milczeniu, jedli surowe mięso zwierząt upolowanych przez Delawarów z łuków na równinie i spali wśród kości. Nad czarnym zarysem gór ukazał się jabłkowaty księżyc, przyćmiewając światłem gwiazdy na wschodzie, a na pobliskiej grani wiatr poruszał kwiatami juki i nocą z jakichś podziemnych rejonów świata nadleciały nietoperze, i zawieszone na skórzanych skrzydłach niczym ciemne diabelskie kolibry żywiły się z kielichów tych kwiatów. Tuż obok, wyżej na półce skalnej z piaskowca, siedział sędzia, blady i nagi. Podniósł rękę i nietoperze odfrunęły w popłochu, a potem ją opuścił i siedział jak przedtem, wkrótce zleciały się więc z powrotem do kwiatostanów.
* * *
Glanton nie zamierzał zawrócić. Brał w rachubę największą przebiegłość nieprzyjaciół. Mówił o zasadzkach. Nawet on, mimo całej swej pychy, nie sądził, że oddział dziewiętnastu mężczyzn ogołocił obszar dziesięciu tysięcy mil kwadratowych z wszelkich żywych istot ludzkich. Dwa dni później zwiadowcy wrócili po południu i zameldowali o znalezieniu porzuconej osady Apaczów, ale nie chciał do niej wjechać od razu. Obozowali na mesie i rozpaliwszy dla zmyłki ogniska, przeleżeli całą noc z karabinami w ręku na tym kamienistym uroczysku. Rankiem wyłapali konie i zjechali do dzikiej doliny usianej chatynkami i popiołem po ogniskach. Zsiedli z koni i ruszyli między
szałasy, kruche budowle z młodych drzewek i chwastów zatkniętych w ziemię i wygiętych u góry, na które narzucono strzępy skóry albo stare koce. Ziemię pokrywały kości i odłamki krzemienia i kwarcytu, zobaczyli też kawałki dzbanów, stare kosze, połamane kamienne moździerze, stare otwarte strąki jadłoszynu, dziecięcą lalkę ze słomy i strzaskane prymitywne skrzypki z jedną struną, i jeszcze fragment naszyjnika z wysuszonych pestek melona.
Prawie żaden szałas nie był na tyle wysoki, by mogli w nim stać. Wejścia sięgały do pasa i zwrócone były na wschód. Ostatniego, do którego weszli Glanton i David Brown, bronił wielki wredny pies. Brown wyciągnął rewolwer zza pasa, ale Glanton go powstrzymał. Przyklęknął i przemówił do zwierzęcia. Pies przywarł do tylnej ściany, obnażając kły, kiwając łbem na boki i tuląc uszy.
Chapnie cię, ostrzegł Brown.
Przynieś mi kawałek ścierwa.
Przykucnął, mówiąc do psa. Pies patrzył na niego.
Nie obłaskawisz tego skurkowańca, powiedział Brown.
Mogę obłaskawić każde zwierzę, które musi jeść. Przynieś mi kawałek ścierwa.
Gdy Brown wrócił z suszonym mięsem, pies zaczął się rozglądać niepewnie. A kiedy ruszyli z kanionu na zachód, dreptał przy nodze konia Glantona, lekko utykając.
Podążyli po kamieniach starym szlakiem i dalej przez wysoką przełęcz, z mułami wspinającymi się po półce skalnej jak
kozice. Glanton prowadził swojego konia, nawołując pozostałych, i nastała ciemność, spowił ich mrok, gdy rozciągnięty oddział posuwał się wzdłuż uskoku w ścianie urwiska. Powiódł ich złorzeczących przez najgęstsze ciemności, ale droga u góry tak się zwęziła i podłoże stało się tak zdradliwe, że musieli się zatrzymać. Delawarowie wrócili piechotą, zostawiwszy wcześniej konie na przełęczy, a Glanton zagroził im, że jeżeli oddział zostanie zaatakowany w tym miejscu, to ich zastrzeli.
Każdy z nich noc spędził pod nogami swego wierzchowca, stojącego między pionową ścianą a pionową przepaścią. Glanton siedział na czele kolumny z rewolwerami przed sobą. Obserwował psa. Rankiem podnieśli się i ruszyli dalej, zabierając pozostałych zwiadowców z końmi na szczycie przełęczy, a potem znów wysłali ich do przodu. Tego dnia jechali bez końca przez góry i jeśli Glanton w ogóle spał, to nikt tego nie zauważył.
Delawarowie ocenili, że osada stała opuszczona od dziesięciu dni, a małe grupki Gileños uciekły wszelkimi możliwymi drogami. Nie zostawiły żadnych śladów, którymi można było podążać. Oddział jechał gęsiego przez góry. Zwiadowców nie było przez dwa dni. Trzeciego dnia wrócili do obozu na koniach zajeżdżonych prawie na śmierć. Rankiem zobaczyli ognie na wąskiej niebieskiej mesie pięćdziesiąt mil na południe.
PRZEZ GRANICĘ • BURZE • LÓD I BŁYSKAWICA
• POMORDOWANI POSZUKIWACZE ZŁOTA
• AZYMUT • PUNKT ZBORNY • NARADY WOJENNE
• RZEŹ GILEÑOS • ŚMIERĆ JUANA MIGUELA
• TRUPY W JEZIORZE • WÓDZ
• DZIECKO APACZÓW • NA PUSTYNI
• OGNIE NOCĄ • EL VIROTE • ZABIEG
• SĘDZIA BIERZE SKALP • UN HACENDADO
• GALLEGO • CIUDAD DE CHIHUAHUA
Przez następne dwa tygodnie jechali nocą i nie palili ognisk. Odbili podkowy z końskich kopyt, a dziury po podkowiakach zapchali gliną. Ci, którzy nadal mieli tytoń, spluwali do kapciuchów i wszyscy spali w jaskiniach i na gołych kamieniach. Przejeżdżali po śladach własnych stóp, zakopywali swoje odchody jak koty i rzadko się odzywali. Sunąc przez te jałowe żwirowe rafy, wydawali się dalecy i odcieleśnieni. Jak patrol skazany na służbę prawiekową klątwą. Jak rzecz, której obecność w mroku odgadniona zostaje po skrzypnięciu skóry i brzęku metalu.
Poderżnęli gardła zwierzętom jucznym, porwali i podzielili między siebie mięso i wędrowali szeroką sodową równiną pod kapą dzikich gór, a z południa docierały suche grzmoty i odpryski światła. Pod garbatym księżycem koń i jeździec przytroczeni byli do własnego cienia na białoniebieskim stepie i z każdym migotem błyskawicy zwiastującej nadciągającą burzę formy te powielały się w akcie straszliwego nadmiaru jak trzeci aspekt
ich obecności, czarny i dziki – wykuty na nagiej ziemi. Jechali. Jechali jak ludzie mający wytyczony cel sprzed swych narodzin, jak spadkobiercy nakazu, który jest równie nieodwołalny, co odległy. Bo choć żaden nie bratał się z drugim, pospołu tworzyli coś, czego nigdy nie było, a w ich zbiorowej duszy kryły się pustkowia niezbadane prawie tak samo jak wyblakłe regiony na starych mapach, gdzie żyją monstra i prócz domyślnych wiatrów nie ma żadnych form znanego świata.
Читать дальше