niby-łańcuch. Oparliśmy lufy na skale i załatwiliśmy jeszcze dziewięciu, którzy uciekali po magmie. Wystawieni jak kaczki, ot co. Robiliśmy zakłady. Ostatni, cośmy go ustrzelili, był od nas dobry kawał mili, a czmychał jak zając. Celnie żeśmy sobie tego dnia poczynali, oj celnie, niby taki dziwny proch, a każdy jeden strzał to trafienie.
Eksksiądz odwrócił głowę i spojrzał na dzieciaka. To właśnie wtedy widziałem sędziego pierwszy raz. Tak, tak. Zagadkowy z niego człowiek.
Dzieciak popatrzył na Tobina. A od czego jest ten sędzia?, spytał.
Od czego?
Od czego sędzia.
Tobin zerknął przez ogień. Ejże, chłopaku, odparł, cicho bądź. Jeszcze cię usłyszy. Uszy ma jak lis.
W GÓRY • STARY NIEDŹWIEDŹ • PORWANY DELAWAR
• POSZUKIWANIA
• KOLEJNA SCHEDA • W WĄWOZIE
• RUINY • KEET SEEL • SOLERETTE
• RZECZY I ICH ODWZOROWANIA
• OPOWIEŚĆ SĘDZIEGO • STRACONY MUŁ
• DOŁY PO MESKALU • NOCNA SCENA
Z KSIĘŻYCEM, KWIATAMI I SĘDZIĄ
• OSADA • GLANTON O OSWAJANIU ZWIERZĄT
• SZLAK
Zapuszczali się coraz dalej w góry, a droga prowadziła przez wysokie sosnowe lasy, z wiatrem wśród drzew i rzewnie nawołującym ptactwem. Niepodkute muły ciągnęły zygzakiem przez suchą trawę i igliwie. W żłobinach na północnych stokach wąskie warkocze starego śniegu. Jechali serpentyną przez samotny zagajnik osikowy, gdzie na mokrym czarnym szlaku leżały strącone liście podobne do małych płatków złota. Mieniły się w bladych leśnych korytarzach niczym miliony cekinów i Glanton wziął jeden, obrócił go w dłoni jak wachlarz, trzymając za szypułkę, a potem upuścił, świadom jego doskonałości. Przejechali przez wąskie wypłuczysko, pełne liści okrytych szronem, a o zachodzie słońca przebyli wysoko położone siodło, gdzie pikowały niesione wiatrem dzikie gołębie, przelatując kilka stóp nad ziemią przez rozstęp w skale, lawirując szaleńczo między końmi i spadając w błękitną otchłań poniżej. Minęli ciemny las jodłowy, a małe hiszpańskie koniki wdychały rozrzedzone
powietrze, o zmierzchu zaś, gdy wierzchowiec Glantona gramolił się przez zwalony pień, z żerowiska naprzeciwko wyłonił się chudy płowy niedźwiedź i popatrzył na jeźdźców mętnymi świńskimi ślepiami.
Koń stanął dęba, a Glanton przywarł do jego szyi i wyciągnął rewolwer. Tuż za nim znajdował się jeden z Delawarów, jego wierzchowiec bryknął do tyłu, jeździec próbował zawrócić, okładając zwierzę zaciśniętą pięścią po łbie, a niedźwiedź wyciągnął długi pysk w ich stronę w wyrazie oszołomienia, zdumiony ponad wyobrażenie, ze wstrętnym ochłapem zwisającym z paszczy, z kłami zabarwionymi krwią. Glanton strzelił. Kula trafiła niedźwiedzia w pierś, a ten nachylił się, stękając dziwnie, chwycił Delawara i ściągnął go z konia. Glanton wypalił ponownie w gęste futrzane kędziory porastające ramię, niedźwiedź zaczął się obracać, a człowiek zwisający z jego szczęk spojrzał na wszystkich z góry, przytulony policzkiem do zwierzęcia, obejmując go ręką za szyję niczym szalony zdrajca w prowokacyjnym geście serdeczności. Las wypełnił się gwarem okrzyków i odgłosami uderzeń, którymi mężczyźni próbowali zmusić konie do posłuszeństwa. Glanton po raz trzeci odciągnął kurek, a niedźwiedź stał już tyłem, z Indianinem dyndającym u pyska jak lalka, otulając go morzem ubabranych krwią miodowych kłaków, odorem padliny i własną ziemistą wonią. Kula wznosiła się i wznosiła, mały rdzeń metalu przewiercający powietrze w drodze ku odległym splotom materii, i poleciała cicho na zachód ponad wszystkim. Huknęło kilka strzałów karabinowych, ale bestia pomknęła ze swoim zakładnikiem,
sadząc straszliwe susy, i przepadła wśród ciemnych drzew.
Przez trzy dni Delawarowie tropili niedźwiedzia, oddział zaś ruszył dalej. Pierwszego dnia, podążając po śladach krwi, dotarli do miejsca, w którym niedźwiedź zatrzymał się na odpoczynek i zalizał rany, nazajutrz w wysokim lesie zobaczyli ślady wleczenia zdobyczy przez runo, trzeciego dnia było już widać tylko bardzo niewyraźne znaki na kamieniach wysokiej mesy, a potem nic. Szukali do zmroku, później zasnęli na nagich głazach, nazajutrz wstali i popatrzyli na dziką kamienną krainę widoczną od północy. Niedźwiedź porwał ich współplemieńca niczym jakaś legendarna bestia z baśni, ziemia zaś wchłonęła obu bez najmniejszej szansy na ratunek lub odkupienie. Odnaleźli swoje konie i zawrócili. Oprócz wiatru wszystko było nieruchome na tym wysoko położonym odludziu. Milczeli. Byli ludźmi innych czasów, bo choć nosili chrześcijańskie imiona, całe życie spędzili w dziczy, tak samo jak ich ojcowie. Wojowania nauczyli się na wojnie, pokolenie za pokoleniem spychane przez kontynent coraz dalej od wschodniego wybrzeża, od popiołów Gnadenhutten na prerie i do wrót krwawych ziem na zachodzie. Jeśli coś stanowiło tajemnicę na tym świecie, to nie jego granice, bo przecież był bezkresny i nieogarniony, chodziły po nim stworzenia jeszcze straszniejsze, ludzie innego koloru skóry i istoty, jakich człowiek dotąd nie oglądał, a jednak nic z tego nie było im bardziej obce niż własne serca, co tam największa dzicz, co tam największa bestia.
Przecięli szlak, którym podążał oddział, i dogonili go następnego dnia przed zapadnięciem nocy. Koń porwanego wojownika stał osiodłany w caballado, tak jak go zostawili, zdjęli więc worki i podzielili między siebie jego dobytek, i nigdy więcej nie wymówili imienia tego człowieka. Wieczorem sędzia przyszedł do ogniska i usiadł z nimi, przepytał ich, narysował mapę i się jej przyjrzał. Potem wstał, podeptał mapę obcasami, a rankiem pojechali dalej jak przedtem.
Droga prowadziła wśród karłowatych dębów i ostrokrzewów przez kamienistą ziemię, gdzie na stokach stały czarne drzewa wrośnięte korzeniami w żyły skał. Jechali w słońcu przez wysoką trawę, a późnym popołudniem dotarli na skarpę, która wydawała się krańcem znanego świata. Poniżej w gasnącym świetle ćmiły równiny San Agustin, ciągnące się na północny wschód, ziemia opadała długą krzywizną, niema pod majaczącymi kłębami dymu z podziemnych pokładów węgla, płonącego od tysiąca lat. Konie ruszyły ostrożnie po krawędzi, a jeźdźcy spoglądali raz po raz na tę pradawną nagą krainę.
W dniach, które nastały, jechali przez tereny, gdzie skała parzyła dłonie, a oprócz skały nie było niczego. Sunęli wąską kolumną po szlaku pokrytym wysuszonymi kozimi bobkami, odwracając twarze od skalnej ściany i buchającego od niej palącego powietrza, ukośne czarne sylwetki jeźdźców wyrysowane na kamieniu, sylwetki o ostrych, nieprzejednanych konturach, niczym formy zdolne do zerwania przymierza z ciałem, które je wydało, i samodzielnej wędrówki po nagich skałach, bez
odniesień do słońca, człowieka i boga.
Wyjechali z tej krainy przez głęboki wąwóz, stukając po kamieniach w rozszczepionym, chłodnym niebieskim cieniu. Na suchym piasku na dnie arroyo stare kości i kawałki porozbijanej malowanej ceramiki, w skale nad głowami wyryte piktogramy koni, kuguarów, żółwi i konnych Hiszpanów, w hełmach i z puklerzami, pełnych wzgardy wobec kamienia, ciszy i samego czasu. W uskokach i rozpadlinach sto stóp powyżej znajdowały się gniazda uplecione ze słomy i szczątków naniesionych przez dawne wysokie przypływy, a z bezimiennej dali dobiegał pomruk grzmotu i jeźdźcy spoglądali na wąski skrawek nieba, wypatrując mroku zwiastującego deszcz, sunąc między ciasnymi ścianami kanionu, pośród suchych białych głazów na dnie dawnej rzeki, okrągłych i gładkich jak tajemnicze jaja.
Читать дальше