Co?
Że od jednego Holendra.
Eksksiądz splunął. Ja bym się nie nauczył i od dziesięciu. A ty?
Dzieciak pokręcił głową.
A widzisz, rzekł Tobin. Opatrzność mierzy i rozdziela dary wedle własnego uznania. Wcale nie liczy po równo i prawą rękę dam sobie urżnąć, że sam najpierwszy by to przyznał, gdyby ktoś miał czelność go spytać.
Kto by przyznał?
Bóg, opatrzność. Eksksiądz pokręcił głową. Zerknął przez ogień na sędziego. Na to wielkie bezwłose coś. Nie przypuściłbyś, że w tańcu potrafi zakasować samego diabła, co? Boże przenajświętszy, jak on tańczy. A jak gra na skrzypcach.
To najlepszy skrzypek, jakiego widziały moje oczy, amen. Najlepszy. Potrafi wytyczać szlak, strzelać z karabinu, jeździć konno, wytropić sarnę. Zjeździł cały świat. Siedział z gubernatorem do białego rana i w Paryżu to, w Londynie tamto, w pięciu językach, dużo byś dał, żeby to zobaczyć. Gubernator to uczony człowiek, ale sędzia…
Eksksiądz pokręcił głową. Może być, że to Pan Bóg pokazuje tym sposobem, że nie stoi o uczoność. Bo co uczoność znaczy dla tego, który wie wszystko? Niezwykłą miłość ma dla prostego człowieka i jego boża mądrość mieszka w najlichszym stworzeniu, więc może tak być, że głos Opatrzności najgłośniej przemawia w tych, co wiodą cichy żywot.
Patrzył na dzieciaka.
Bo tak się rzeczy mają, ciągnął Tobin, że Bóg przemawia w najlichszym stworzeniu.
Dzieciak myślał, że eksksiądz mówi o ptakach albo pełzających gadach, ale ten, patrząc na niego z lekko przekrzywioną głową, powiedział: Każdy jeden człowiek ma w sobie ten głos.
Dzieciak splunął w ogień i pochylił się nad szydłem.
Ja tam żadnego głosu nie słyszę, odparł.
Jak umilknie, to zrozumiesz, żeś go słyszał całe życie.
Mówisz?
A tak.
Dzieciak odwrócił pasek na kolanie. Eksksiądz patrzył na niego.
Nocą, ciągnął, jak konie się pasą, a kompania śpi, to kto słyszy, że się pasą?
Nikt, bo sam powiedziałeś, że wszyscy śpią.
No tak. A jak przestaną się paść, kto się obudzi?
Wszyscy.
A widzisz. Każdy jeden się obudzi.
Dzieciak podniósł głowę. A sędzia? Do niego ten głos też mówi?
Sędzia, powtórzył Tobin. Nie odpowiedział.
Widziałem go wcześniej, rzekł dzieciak. W Nacogdoches.
Eksksiądz się uśmiechnął. Każdy w kompanii mówi, że gdzieś wcześniej napotkał tego bezecnego czorta.
Tobin potarł zarośnięty podbródek wierzchem dłoni. Uratował nas wszystkich, trzeba mu to przyznać. Jak zajechaliśmy nad Little Colorado, nie zostało nam ani funta prochu. Co tam funta. Pół uncji by nie wyskrobał. Siedział na skale pośrodku największej pustyni, jaką kiedykolwiek byś zobaczył. Przycupnął na tej skale, jakby czekał na dyliżans. Brown myślał, że mu się zwidziało. Może by go ustrzelił, gdyby miał czym.
Jak żeście zostali bez prochu?
Bośmy wszystek wystrzelali na dzikich. Ukrywaliśmy się przez dziewięć dni w jaskini, straciliśmy dużo koni. Kiedy wyruszaliśmy z Chihuahua, było nas trzydziestu ośmiu, a jak sędzia nas znalazł, zostało czternastu. Wykończonych na śmierć, tropionych jak zwierzyna. Każdy jeden z nas wiedział, że prędzej czy później zapędzą nas bezbronnych w suche rzeczne koryto albo w jaki kozi róg, albo i na byle kupę kamieni, i to będzie nasza ostatnia reduta w tym przeklętym kraju. Sędzia. Diabli go nadali.
Dzieciak trzymał w jednej ręce szpagat, w drugiej szydło i patrzył na eksksiędza.
Przez całą noc i dobry kawał dnia byliśmy na równinie. Delawarowie ciągle się zatrzymywali i przykładali ucho do ziemi, żeby nasłuchiwać. Nie było gdzie uciec, nie było gdzie się schować. Nie wiem, co próbowali usłyszeć. Przecież wiedzieliśmy, że te cholerne czarnuchy gdzieś tu są, a jeśli o mnie chodzi, to mi wystarczyło, więcej nie chciałem wiedzieć. Ani chybi to był nasz ostatni wschód słońca. Wszyscy oglądaliśmy się do tyłu. Nie wiem, jak daleko było widać. Na piętnaście, dwadzieścia mil.
No i potem koło południa natknęliśmy się na sędziego, jak sobie siedział na tej skale pośrodku odludzia. A wiedz, że nie było innej skały, tylko ta jedna. Irving powiedział, że najpewniej sędzia przyniósł ją ze sobą. Ja na to, że ten głaz po to, by sędziego było widać w tej pustce. Miał ze sobą ten sam karabin, co go teraz nosi, cały okuty niemieckim srebrem, z łacińskim imieniem, co go nim nazwał, wyszytym przy stopce srebrnym drutem: Et In Arcadia Ego. Co się odnosi do śmierci wyfruwającej z lufy. Bywa, że jeden czy drugi nazwie swoją broń. Słyszałem już Słodkie Usta i Kostucha, i różne imiona kobiece. Ale to pierwszy i jedyny, którego spotkałem, co ma napis z klasycznej księgi.
No i tak sobie siedział. Sam jeden, po turecku, uśmiechnięty, jak żeśmy nadjechali. Jakby na nas czekał. Miał starą torbę z płótna i wyleniały pled przerzucony przez ramię. A w torbie trzymał parę rewolwerów i niezgorszą kolekcję kruszcu, srebro
i złoto. Ale nie miał nawet bukłaka. To było jak… Nie wiadomo, skąd się tam wziął. Powiedział, że jechał z taborami, ale się odłączył.
Davy chciał go zostawić na łasce losu. Nie w smak mu było, bo honorny, i tak jest do dziś. Patrzył na niego. A Glanton, to nawet za sto lat byś nie odgadł, co sobie myślał o tym człowieku siedzącym na skale. Ja do dziś nie wiem. Ci dwaj potajemnie ze sobą paktują. Wiąże ich jakieś straszliwe przymierze. Uważaj. Przekonasz się, że mam rację. Kazał przyciągnąć jedno z dwóch ostatnich zwierząt jucznych, przeciął pasy, zostawił paki na ziemi, tak jak spadły, a sędzia wsiadł i ruszyli we dwóch, jeden obok drugiego, i po chwili gadali jak bracia. Sędzia jechał na oklep, po indiańsku, z torbą i karabinem na kłębie, i rozglądał się z tak wielkim zadowoleniem, jakby wszystko potoczyło się po jego myśli, jakby to był najpomyślniejszy dzień jego życia.
Ujechaliśmy ledwie kawałek, gdy wyznaczył nowy kierunek, mniej więcej dziewięć stopni na wschód. Wskazał łańcuch górski w odległości może trzydziestu mil, no i pociągnęliśmy w te góry, a nikt nawet nie spytał, po kiego czorta. Glanton przedstawił mu już wtedy sytuację, ale jeśli sędzia martwił się, że nie mamy prochu, a naszym tropem ciągnie połowa Apaczerii, to w ogóle, ale to w ogóle nie było tego po nim widać.
Eksksiądz urwał, żeby znowu zapalić fajkę. Sięgnął ręką w żywy ogień po węgielek, wzorem czerwonoskórych zwiadowców, a potem odłożył go w płomienie, jakby tam było jego miejsce.
I jak myślisz, co czekało w tych górach, żeśmy tam pojechali? I skąd o tym wiedział, że coś czeka? I skąd wiedział, gdzie to znaleźć? I skąd wiedział, jak zrobić z tego użytek?
Wydawało się, że Tobin samemu sobie zadaje te pytania. Pykał fajkę, wpatrzony w ogień. No skąd?, powtórzył. Pod wieczór dotarliśmy do podnóża gór i ruszyliśmy dalej suchym arroyo i jechaliśmy tak chyba do północy, a potem obozowaliśmy bez ogniska i wody. Z nadejściem ranka zobaczyliśmy ich na równinie od północy, może z dziesięć mil za nami. Jechali rzędami, najpierw czterech, potem sześciu, potem cała zgraja, i wcale nie było im spieszno.
Z tego, co opowiadali wartownicy, wiem, że sędzia nawet nie zmrużył oka. Obserwował nietoperze. Chodził na zbocze i coś zapisywał w małej książeczce, a potem wracał na dół. Zadowolony tak, że słowo tego nie opisze. W nocy uciekło dwóch i zostało nas tylko tuzin, no, trzynastu, jak doliczyć sędziego. Dobrze mu się przyjrzałem. Sędziemu. I wtedy, i potem. Najpierw mi się zdawało, że to człowiek obłąkany, a potem że nie. O Glantonie to zawsze wiedziałem, że ma nie po kolei w głowie.
Читать дальше