Rankiem się rozpogodziło. Na dziedzińcu stały kałuże wody, a ukąszony koń leżał martwy z bezkształtnym łbem w błocie, pozostałe zaś stłoczyły się w rogu od północnego wschodu, pod wieżą, przodem do muru. W blasku wschodzącego słońca szczyty górskie na północy były białe od śniegu, kiedy zaś Toadvine wyszedł na nowy dzień, słońce akurat dotknęło szczytów muru, a sędzia stał w delikatnie parującej ciszy, dłubiąc cierniem w zębach, jakby właśnie się najadł.
Dzień dobry, powiedział.
Dobry, odparł Toadvine.
Chyba się przejaśnia.
Jakby już się przejaśniło.
Sędzia odwrócił głowę i spojrzał na dziewiczy kobaltowy stołp widocznego nieba. Nad wąwozem przelatywał orzeł, a jego głowa i pióra na ogonie bieliły się słońcem.
A i owszem, odparł sędzia. A i owszem.
Skwaterzy wyszli na dwór i stanęli przy izbach, mrugając oczami jak ptaki. Uradzili między sobą, że dołączą do kompanii, a kiedy Glanton ruszył przez plac, prowadząc swojego konia, przywódca grupy wystąpił do przodu, żeby go powiadomić o decyzji. Glanton nawet na niego nie spojrzał. Wszedł do cuartelu po siodło i ekwipunek. W tym samym czasie ktoś znalazł chłopca.
Leżał nagi na brzuchu w jednej z izdebek. Wszędzie na klepisku walało się mnóstwo starych kości. Jakby, tak jak wielu przed nim, natknął się na miejsce, w którym żyło coś nieprzyjaznego. Skwaterzy stłoczyli się dokoła, patrząc w milczeniu na trupa. Po chwili zaczęli rozmawiać bezmyślnie o zasługach i zaletach martwego chłopca.
Łowcy skalpów dosiedli koni na placu i skręcili do bramy, która była teraz otwarta ku wschodowi, witając dzień i zapowiadając wędrówkę. Kiedy wyjeżdżali, skazani na zatracenie mężczyźni zadekowani w presidio wyciągnęli chłopca i położyli go w błocie. Miał złamany kark, więc głowa zwisała mu bezwładnie i dziwnie pacnęła na ziemię, gdy go kładli. W kałużach wody na dziedzińcu odbijały się na szaro wzgórza za kopalnią, a nadjedzony muł leżał w błocie, bez zadu, jak fragment chromolitografii przedstawiającej potworności wojny. W cuartelu pozbawionym drzwi postrzelony mężczyzna na zmianę śpiewał hymny kościelne i przeklinał Boga. Skwaterzy stali dokoła martwego chłopca, ze sfatygowanymi karabinami u nogi, jak wynędzniały poczet honorowy. Glanton zostawił im pół funta prochu strzelniczego, trochę spłonek i małą sztabkę ołowiu, i gdy kompania odjeżdżała, paru spojrzało przez ramię na tych trzech stojących na placu i patrzących z obojętnością. Nikt nie podniósł ręki na pożegnanie. Mężczyzna konający przy popiołach wygasłego ogniska śpiewał i na odjezdnym usłyszeli pieśni z dzieciństwa, i wciąż je słyszeli, gdy dotarli nad arroyo i sunęli między jałowcami, nadal mokrymi od deszczu. Umierający
śpiewał wyraźnie i z wielkim przejęciem i być może zdążający w głąb kraju łowcy spowalniali konie, żeby słyszeć go jak najdłużej, bo ulepieni byli z tej samej gliny.
* * *
Tego dnia jechali przez niskie wzgórza, nagie prócz zimozielonych zarośli. Wszędzie na tym wysokim stepie skakały i przemykały sarny, więc myśliwi zastrzelili kilka sztuk z siodła, wypatroszyli je i zapakowali, a wieczorem dołączył do nich orszak kilku wilków różnej wielkości i maści, które dreptały ich śladem jeden za drugim, każdy zerkając do tyłu, by się upewnić, że następny za nim podąża.
O zmierzchu zatrzymali się i rozpalili ognisko, żeby upiec sarny. Otuliła ich bezgwiezdna noc. Od północy widzieli czerwone ognie płonące posępnie na niewidocznych graniach. Zjedli i ruszyli dalej, zostawiając za sobą rozpalone ognisko, a gdy wjechali w góry, ognisko zdawało się zmieniać miejsce, teraz tutaj, za chwilę tam, oddalało się albo w niewyjaśniony sposób sunęło równolegle razem z nimi. Jak ignis fatuus rozbłysły poniewczasie na drodze za ich plecami, który wszyscy teraz widzieli, ale o którym nikt nie rzekł słowa. Albowiem bałamutna wola kryjąca się w rzeczach świetlistych może się jednakowo ujawnić w retrospekcji i przeinaczeniem już odbytej wędrówki pchnąć ludzi na tory fałszywego przeznaczenia.
Tej nocy, jadąc przez mesę, ujrzeli widok bardzo podobny do nich samych – zbliżający się oddział jeźdźców, odłupywany z mroku przez rozbłyski suchego pioruna na północy. Glanton
przyhamował i osadził konia, a kompania zrobiła to samo. Milczący jeźdźcy sunęli dalej. Gdy podjechali na odległość stu jardów, też się zatrzymali i wszyscy stali, kontemplując w milczeniu nieoczekiwane spotkanie.
Kto wy?, krzyknął Glanton.
Amigos, somos amigos.
Liczyli nawzajem swoje siły.
De dónde viene?, zawołali obcy.
A dónde va?, odkrzyknął sędzia.
Byli to ciboleros z północy, ze zwierzętami jucznymi obładowanymi wysuszonym mięsem. Ubrani w skóry zszyte ścięgnami zwierząt, dosiadali koni tak, jakby rzadko chodzili po ziemi. W rękach ściskali lance, którymi zabijali bizony na równinach, a broń ozdobiona była pękami piór i strzępami barwionych tkanin, do tego niektórzy mieli łuki, inni stare skalkówki, a w lufach tkwiły zatyczki z chwostem. Mięso pozawijali w skóry i oprócz paru sztuk broni palnej byli nieobeznani z cywilizowanym ekwipunkiem niczym najprymitywniejsze dzikusy tej krainy.
Zagaili rozmowę w siodle, a ciboleros zapalili małe cygara i powiedzieli, że zmierzają na rynki w Mesilla. Amerykanie mogli kupić od nich trochę mięsa, ale nie mieli żadnych wartościowych towarów na wymianę, a upodobanie do handlu było im obce. Tak więc dwie grupy rozjechały się na spowitej nocą równinie i każda podążyła w stronę, z której przybyła druga, ciągnąc bez końca, jak musi ciągnąć każdy wędrowiec, szlakiem innego wędrowca.
TOBIN • POTYCZKA NAD LITTLE COLORADO
• KATABASIS • UCZONY CZŁOWIEK
• GLANTON I SĘDZIA • NOWA MARSZRUTA
• SĘDZIA I NIETOPERZE
• GUANO • DEZERTERZY
• SALETRA I WĘGIEL DRZEWNY
• MALPAIS • ODCISKI KOPYT • WULKAN
• SIARKA • MIKSTURA • MASAKRA TUBYLCÓW
W dniach, które nastały, znikły wszystkie ślady Gilenos, a oddział zapuszczał się coraz głębiej w góry. Przy ogniu z chrustu, bladym jak kość, trwali w milczeniu na wyżynach, a płomienie miotały się w podmuchach nocnego wiatru wdzierającego się do kamiennych jarów. Dzieciak siedział po turecku, zszywając pasek szydłem, które pożyczył od Tobina. Pozbawiony święceń ksiądz obserwował jego pracę.
Gołym okiem widać, że to dla ciebie nie pierwszyzna, powiedział.
Dzieciak wytarł nos zatłuszczonym rękawem i odwrócił pasek na kolanie. Właśnie że pierwszyzna, odparł.
No to masz dryg. Większy niż ja. Pan Bóg mało sprawiedliwie rozdziela dary.
Dzieciak spojrzał na niego i znów pochylił się nad szydłem.
Tak, tak, ciągnął eksksiądz. Popatrz tylko. Przyjrzyj się sędziemu.
Już mu się przyjrzałem.
Może nie przypadł ci do gustu, twoje prawo. Ale ma dar do każdej roboty. Wychodzi mu wszystko, czego się tknie.
Dzieciak przewlókł natłuszczony szpagat przez dziurkę i naciągnął.
Gada po holendersku, powiedział eksksiądz.
Po holendersku?
Żebyś wiedział.
Spojrzał na Tobina i znów wrócił do szycia.
Gada, gada, sam słyszałem. Dopadliśmy na Llano bandę bzikowatych pielgrzymów i starzec, co ich prowadził, zaczął szwargotać po holendersku, jakbyśmy na jakiej holenderskiej prowincji byli, i sędzia zaraz mu odszwargotał. Glanton o mało nie zleciał z konia. Pojęcia nie mieliśmy, że mówi po holendersku. Spytaliśmy, jak się nauczył, i wiesz, co powiedział?
Читать дальше