A sędzia, on tylko wpatrywał się w ten martwy stożek, co sterczał ze środka pustyni jak wielki wrzód. Szliśmy posępni jak sowy, tak że odwrócił się i widząc nasze miny, aż się roześmiał. U podnóża góry ciągnęliśmy losy, a potem wysłaliśmy dwóch z końmi do przodu. Patrzyłem, jak idą. Jeden z nich siedzi dziś przy tym ognisku i widziałem go, jak prowadzi
konie przez ten żużel jak potępieniec.
Ale mnie się widzi, żeśmy potępieni nie byli. Jak spojrzałem, on już na całego gramolił pod górę, sędzia znaczy, z workiem na ramieniu i karabinem, który trzymał jak czekan. No więc poszliśmy za nim wszyscy. Nie zabrnęliśmy nawet do połowy, jak zobaczyliśmy dzikich na równinie. Wspinaliśmy się dalej. Pomyślałem, że w najgorszym razie rzucimy się w dół do tego kotła, a czortom wziąć się nie damy. Wspinaliśmy się i wspinaliśmy, i wedle mego rozeznania było już południe, jak dotarliśmy na szczyt. Wykończeni do cna. Dzicy niecałe dziesięć mil w dole. Rozejrzałem się po naszych i powiem ci, że marnie wyglądali. Godność z nich uszła. Każdy jeden dobra dusza i aż mi się serce ścisnęło na ten widok, i pomyślałem sobie, że sędziego zesłano nam jak klątwę. Ale on pokazał, że się mylę. Tam wtedy pokazał. I teraz znów jestem w rozterce.
Chociaż z niego wielgus, pierwszy dotarł na krawędź stożka, stanął i patrzył sobie, jakby przyszedł podziwiać widoki. A potem usiadł i zaczął nożem skrobać skałę. Jeden za drugim dotelepaliśmy się na górę, a on siedział odwrócony plecami do tej ziejącej dziury i ciachał, i ciachał, i nam kazał robić to samo. To była siarka. Obfitość siarki, siarka wszędzie dokoła tego kotła, jasnożółta, tu i tam połyskiwały małe płatki krzemionki, ale przeważnie to były wykwity czystej siarki. Poodłupywaliśmy to i posiekali nożami, aż uzbierało się ze dwa funty, a wtedy sędzia wziął sakwy, schował się w osłoniętym miejscu pośród
skał i wysypał węgiel drzewny i saletrę, pomieszał ręką i dodał siarki.
Tyle się na tym wyznawałem, żem już myślał, że będziemy musieli dolać do tego własnej krwi, jak jacy wolnomularze, ale tak się nie stało. Urobił to rękami, a dzicy przez cały czas zbliżali się ku nam po równinie, a gdy się obróciłem, sędzia wstał, ten wielki bezwłosy niedołęga, wyjął siura i zaczął szczać na tę mieszankę, szczał z wielką zaciętością i podniesioną ręką wezwał nas, byśmy zrobili to samo.
A niech to licho, i tak byliśmy już na wpół obłąkani. No to stanęliśmy wszyscy w szeregu. Delawarowie i cała reszta. Każdy jeden oprócz Glantona, bo ten tylko patrzył jak sroka w gnat. Wyciągnęliśmy członki i dalejże, do roboty, a sędzia już klęczał i ugniatał toto gołymi rękami, szczyny pryskały dokoła, a on wrzeszczał na nas, żebyśmy szczali, szczajcie, ludzie, szczajcie dla zbawienia dusz waszych, bo czyż nie widzicie czerwonoskórych, co ku nam idą, a mówiąc to, cały czas się śmiał i ugniatał to wielkie paskudztwo jak wstrętne czarne ciasto na wypieki, co śmierdziało, jakby pochodziło od samego diabła, a nie widzi mi się, żeby sędzia był jakimś cholernym cukiernikiem, ale wyciąga nóż i zaczyna to rozsmarowywać po skale od południa, cieniutko rozmazuje ostrzem, jednym okiem zezując na słońce, sam pomazany na czarno, cuchnący szczynami i siarką, rozchachany, nożem wywijał z tak zadziwiającą zręcznością, jakby to robił od urodzenia. A jak skończył, usiadł prosto, wytarł ręce o pierś i patrzył na dzikich, a my tak samo.
Wtedy to już byli na malpais i mieli tropiciela, co wypatrywał naszych śladów na tej nagiej skale, i cofał się, jak gubił trop, i nawoływał swoich. Pojęcia nie mam, za czym szedł. Może za naszym smrodem. Zaraz potem usłyszeliśmy, jak gęgają. A potem nas zobaczyli.
Jeden Bóg na niebie wie, co sobie myśleli. Szli rozproszeni po magmie i pierwszy wskazał ręką, i wszyscy spojrzeli. To jakby w nich piorun strzelił. Zobaczyć jedenastu ludzi przycupniętych na najwyższej krawędzi tego spalonego zakątka jak zbzikowane ptaki. Zaczęli się naradzać, a myśmy patrzyli, czy wyślą paru po konie, ale nie wysłali. Chciwość przeważyła i ruszyli pod górę, gramoląc się po magmie na wyścigi.
Podług mnie została nam godzina. Patrzyliśmy na dzikich i patrzyliśmy, jak wstrętna mikstura urobiona przez sędziego schnie na skałach, i jeszcze patrzyliśmy na chmurę, co płynęła w stronę słońca. Jeden za drugim przestajemy patrzeć na skały, przestajemy patrzeć na dzikich, bo wygląda, że chmura wali prosto na słońce i przepłynie dopiero za godzinę, a przecież my czasu więcej nie mamy. A sędzia siedzi sobie i robi zapiski w książeczce, i nagle zobaczył nadchodzącą chmurę, jak my wszyscy, i odłożył ten notatnik, i patrzył razem z nami. Nikt słowa nie powiedział. Nie było czego przeklinać ani do kogo się modlić, tośmy tylko patrzyli. A chmura zasłoniła rożek słońca i ruszyła dalej, i żaden cień nie padł na nas, a sędzia wziął książkę i zaczął pisać jak przedtem. Patrzyłem na niego. A potem zszedłem kawałek i pomacałem ręką tę miksturę. Ciepło od niej
biło. Polazłem po krawędzi, dzicy wspinali się ze wszystkich stron, bo nie było żadnej lepszej drogi na tej nagiej żużlowej stromiźnie. Wypatrywałem jakichś głazów, co można by stoczyć, ale były same kamienie, nie większe od pięści, i drobny żużel, i płaty zastygłej lawy. Spojrzałem na Glantona. Patrzył na sędziego i wyglądał, jakby mu rozum odjęło.
A sędzia zamknął książeczkę, wziął swoją koszulę ze skóry, rozłożył ją w osłoniętym miejscu i zawołał, byśmy przynieśli miksturę. Wszystkie noże poszły w ruch, skrobaliśmy na całego, a on ostrzegł nas, byśmy ognia przypadkiem nie skrzesali o krzemień. Usypaliśmy toto na koszulę, wtedy on zaczął siekać jeszcze drobniej i ugniatać. Kapitanie Glanton, woła.
Kapitanie Glanton. Dasz wiarę? Nazwał go kapitanem. Podejdź pan tutaj i załaduj tę swoją armatę, a zobaczymy, czy zda się na coś to, co tu mamy.
Glanton podszedł z karabinem, zgarnął pełną garść, załadował obie lufy, owinął dwie kule, wprowadził do komory, nałożył kapiszony i zrobił krok ku krawędzi. Ale nie tak chciał sędzia.
Tam, w przepaść, mówił, a Glanton go słuchał. Poszedł na tę krawędź od środka, na sam skraj tej przeraźliwej otchłani, wysunął broń, wycelował prosto w dół, odciągnął kurek i strzelił.
Długo nie usłyszę drugiego takiego huku. Jeszcze dziś ciarki mnie przechodzą na wspomnienie. Wypalił z obu luf, potem spojrzał na nas i na sędziego. Sędzia tylko ręką machnął i dalej ugniatał, a potem zawołał nas, żebyśmy napełnili rogi i prochownice, no tośmy napełnili, jeden po drugim, tłocząc się przy
nim jak do komunii świętej. Kiedy każdy już wziął dla siebie, sędzia napełnił swoją prochownicę, wyciągnął rewolwery i zaczął podsypywać. Pierwsi dzicy byli ledwie o jedną ósmą mili od nas, a my już gotowi, żeby dać im łupnia, ale sędziemu ani się śniło. Zaczął strzelać w kocioł, równo raz za razem, waląc ze wszystkich dziesięciu komór. Przestrzegł nas, żebyśmy zeszli z widoku i załadował od nowa. Te wszystkie strzały pewnikiem pomieszały dzikim w głowach, bo chyba myśleli, że nie mamy ani garści prochu. Potem sędzia poszedł nad krawędź, a wziął ze sobą dobrą białą koszulę z płótna, co ją wyjął z torby, zamachał nią do czerwonoskórych i zawołał po hiszpańsku.
Rozbeczałbyś się, jakbyś go usłyszał. Oni nie żyją, wszyscy do ostatniego, tylko ja zostałem, krzyczał. Miejcie litość nade mną. Todos muertos. Todos. I wymachiwał koszulą. Boże, rzucili się jak sfora psów, a sędzia odwraca się do nas, z tym swoim uśmiechem, i mówi: Panowie. Tylko tyle, nic więcej nie powiedział. Rewolwery zatknął za plecy i teraz wyciągnął jeden i drugi, obie ręce ma tak samo władne, pająk jaki czy co? Potrafi pisać obiema jednako, sam widziałem, no i zaczyna ubijać Indiańców. Nie trzeba nam było większej zachęty. Boże, co to była za rzeź. Za pierwszą salwą ubiliśmy ich okrągły tuzin, ale nie mieliśmy zamiaru popuścić. Gdy już ostatni biedny czarnuch zbiegł na dół, wśród żwiru leżało ich ukatrupionych pięćdziesięciu ośmiu. Lecieli w dół jak plewy z wialni, jedni obracali się w tę stronę, inni w tamtą, a na dole to się układali w taki
Читать дальше