* * *
Ciągnął kłusem na północ, gdy z przodu w odległości może mili zobaczył drugiego wędrowca. Był niewyraźny i posuwał się
znacznie wolniej. Po chwili dzieciak dostrzegł, że prowadzi konia, a jeszcze później, że koń utyka.
Był to Tate. Usiadł z boku i patrzył na zbliżającego się dzieciaka. Koń stał na trzech nogach. Tate milczał. Zdjął kapelusz, zajrzał do niego i włożył go z powrotem. Dzieciak odwrócił się w siodle, żeby spojrzeć na południe. A potem popatrzył na Tate'a.
Nie może iść?
Nie bardzo.
Zsiadł i podniósł nogę konia. Podeszwa kopyta była rozcięta i zakrwawiona, skóra na ramieniu zadrżała. Postawił nogę. Słońce było już na niebie drugą godzinę, a na widnokręgu ukazał się kurz. Dzieciak spojrzał na Tate'a.
Co chcesz robić?
Nie wiem. Spróbuję go poprowadzić. Zobaczę, czy pójdzie.
Daleko nie zajdzie.
Wiem.
Możemy na zmianę jechać na moim.
Albo możesz jechać sam.
Mogę.
Tate spojrzał na niego. No to jedź, jak chcesz, powiedział.
Dzieciak splunął. Chodź.
Za nic nie zostawię siodła. Ani konia, jeśli już o to chodzi.
Dzieciak chwycił wiszące wodze swojego wierzchowca. Lepiej się zastanów, czy to byłoby za nic, odparł.
Ruszyli, prowadząc zwierzęta. Okulały koń nie chciał iść i Tate ciągnął go za sobą. Chodź, głupi, powiedział. Te czarnuchy wcale nie spodobają ci się bardziej niż ja.
W południe słońce było bladą rozmazaną plamą na niebie, a z północy dął zimny wiatr. Kłaniali mu się nisko, zarówno zwierzę, jak i człowiek. Nawiewał kłujące drobinki żwiru, nasunęli więc kapelusze głęboko na czoła i brnęli dalej. Suche źdźbła pustynnej trawy frunęły w powietrzu razem z kotłującymi się ziarenkami lotnego piasku. Po kolejnej godzinie zniknęły ślady jadącego przed nimi oddziału. Wszędzie, jak okiem sięgnąć, niebo było jednakowo szare i wiatr nie ustawał. Po chwili zaczął padać śnieg.
Dzieciak wyjął koc i się nim owinął. Odwrócił się plecami do wiatru, a koń pochylił łeb i przytulił policzek do jego twarzy. Rzęsy miał przyprószone płatkami śniegu. Nadszedł Tate i stali teraz we dwóch, patrząc na południe, dokąd wiatr gnał śnieg. Widzieli na odległość ledwie kilku stóp.
Co za piekło.
Twój koń nie poprowadzi?
Skąd, cholera. Ledwo mogę go zmusić, żeby za mną szedł.
Jak się nam popłaczą strony świata, to się jeszcze nadziejemy prosto na Hiszpanów.
Nigdy nie widziałem, żeby tak szybko zrobiło się zimno.
Co chcesz robić?
Lepiej iść dalej.
Trzymajmy się wzgórz. Jak będziemy cały czas szli pod górę, to przynajmniej będzie wiadomo, że nie krążymy w koło.
Zostaniemy odcięci. Nie odnajdziemy Glantona.
Już jesteśmy odcięci.
Tate odwrócił się i popatrzył ponuro na wirujące płatki śniegu gnane na północ. Chodźmy, powiedział. Nie możemy tak stać.
Ciągnęli za sobą konie. Ziemia była już pokryta bielą. Potem na zmianę jechali na zdrowym koniu i prowadzili chorego. Przez wiele godzin wspinali się w górę skalistego koryta, a śnieg padał bez ustanku. Ukazały się pierwsze sosny, dęby karłowate i rozległe hale i wkrótce na tych wysoko położonych łąkach leżał śnieg do połowy łydki, a konie buchały kłębami pary jak lokomotywy i robiło się coraz zimniej i ciemniej.
Spali w śniegu, okutani w koce, gdy dopadli ich zwiadowcy z przedniej straży armii Eliasa. Jechali przez całą noc jedyną widoczną drogą, coraz dalej i dalej, żeby nie stracić z oczu szlaku płytkich wgłębień w terenie zasypywanych przez śnieg. Było ich pięciu, wyłonili się w mroku spomiędzy roślin zimozielonych, prawie potykając się o śpiących, dwa białe kopce, z których jeden nagle się rozwarł i ukazała się postać niczym straszny stwór wykluty z jaja.
Śnieg przestał padać. Dzieciak widział wyraźnie ludzi i konie na tle jasnej ziemi, mężczyźni znieruchomieli w pół kroku, konie buchały parą. Trzymając w jednym ręku buty, a w drugim rewolwer, wyskoczył z koca, wycelował i wypalił w pierś najbliżej
stojącego mężczyzny, a potem się odwrócił i rzucił do ucieczki. Poślizgnął się i upadł na jedno kolano. Z tyłu huknął muszkiet. Dzieciak zerwał się na nogi i pędził dalej, chłostany przez ciemne gałęzie sosen, kierując się wzdłuż stoku. Zadudniły kolejne strzały, a gdy się odwrócił, zobaczył mężczyznę wybiegającego spośród drzew. Tamten przystanął i uniósł łokcie, więc dzieciak padł na ziemię. Między gałęziami świsnęła kula z muszkietu. Przeturlał się i odbezpieczył rewolwer. Lufa musiała być zatkana śniegiem, bo gdy nacisnął spust, rozbłysła pomarańczowa aureola i rozległ się dziwny trzask. Obmacał rewolwer, żeby sprawdzić, czy się nie rozpadł, ale był cały. Mężczyzna zniknął, więc dzieciak zerwał się z ziemi i zaczął biec. Zdyszany, usiadł u podnóża pagórka, wciągnął buty i patrzył między drzewa. Nic się nie poruszało. Wstał, wetknął rewolwer za pasek i poszedł dalej.
* * *
Wschodzące słońce zastało go skulonego pod skalnym nawisem, wpatrzonego w równinę na południu. Siedział tak przez godzinę albo dłużej. Po przeciwległej stronie arroyo pasło się stadko saren, sunąc przed siebie. Po chwili wstał i ruszył granią.
Przez cały dzień szedł po wyżynach, jedząc po drodze garście śniegu zbierane z gałęzi iglaków. Podążał wśród jodeł szlakami dzikiej zwierzyny, a wieczorem znalazł się na turni, skąd widział pochyłą pustynię na południowym zachodzie, upstrzoną bryłami śniegu, które przypominały kształtem chmury
płynące na południe. Na skałach zakrzepł lód, a miriady sopli na chojakach połyskiwały krwistą czerwienią, odbijając pożogę dogasającego słońca, rozlaną po prerii od zachodu. Usiadł oparty plecami o głaz i czując na twarzy ciepło, patrzył, jak rozżarzone słońce gęstnieje i tonie, ciągnąc za sobą całe różowo-czerwono-karmazynowe niebo. Zerwał się lodowaty wiatr i nagle jałowce pociemniały na tle śniegu, a potem był już tylko bezruch i chłód.
Wstał i ruszył dalej, gramoląc się po luźnych kamieniach. Szedł przez całą noc. Gwiazdy przesuwały się w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara, Wielki Wóz się toczył, Plejady migotały u samego szczytu firmamentu. Szedł tak długo, że skostniałe palce u stóp prawie grzechotały w butach. Droga przez turnię wiodła coraz dalej w góry nad krawędzią głębokiego jaru i nie widział żadnego miejsca, w którym mógłby zejść. Usiadł, z trudem ściągnął buty i po kolei rozcierał dłońmi zmarznięte stopy. Nie mógł ich ogrzać, szczękę miał sztywną z zimna, a gdy próbował włożyć z powrotem buty, stopy przypominały kulasy z drewna. Kiedy wreszcie mu się udało, wstał i tupnął zdrętwiałymi nogami. Wiedział, że odtąd musi iść bez odpoczynku aż do wschodu słońca.
Zrobiło się jeszcze zimniej i zapadła długa noc. Szedł bez przerwy, podążając w ciemności śladem żłobin, ogołoconych ze śniegu przez wiatr. Gwiazdy patrzyły na niego niewzruszenie jak oczy bez powiek, opuszczając się coraz niżej i niżej, a tuż przed świtem dotarł pośród zwietrzeliny na grań sięgającą nieba, na połać nagiej skały, całej spowitej tą pstrą tkaniną, aż
gwiazdy słały mu się u stóp, a odpryski płonącej materii przemykały nieustannie dokoła, krzyżując swe wędrowne szlaki pozbawione kierunku. W szarudze brzasku dotarł na nawis i jako pierwszy ze wszystkich stworzeń tej krainy zaznał ciepła wstającego słońca.
Zasnął skulony wśród skał z rewolwerem przyciśniętym do piersi. Odmarzające stopy piekły, aż się obudził i leżał wpatrzony w niebo z błękitnej porcelany, na którym hen wysoko krążyła leniwie dokoła słońca para jastrzębi, dwa idealne bieguny jak papierowe ptaki na kiju.
Читать дальше