– Za te pieniądze będę ci posyłała paczki.
– Nie posyłaj mi paczek. Na froncie mamy więcej jedzenia niż wy tutaj. Kup sobie za to suknię. Nauczyłem się czegoś, gdy kupowałaś kapelusz. Przyrzeknij mi, że kupisz sobie suknię. Nie jakąś praktyczną, lecz właśnie zupełnie niepotrzebną. A może na to nie wystarczy?
– Wystarczy; nawet jeszcze zostanie na parę pantofli.
– To doskonale. Kup sobie parę złotych pantofelków.
– Dobrze – powiedziała Elżbieta. – Złote pantofelki na wysokich obcasach, lekkie jak piórko. Wybiegnę w nich na twoje spotkanie, gdy znów przyjedziesz.
Graeber wyjął z tornistra ciemno malowaną ikonę, którą przywiózł dla matki.
– Znalazłem ją w Rosji. Zatrzymaj to sobie.
Nie dotknęła obrazu. Na twarzy jej odmalowało się nagle przerażenie.
– Nie, Ernst. Daj ją komuś innemu. Albo zabierz ze sobą. To jest zbyt… zbyt pożegnalne. Zabierz ją z powrotem.
Obejrzał ikonę.
– Znalazłem ją w zniszczonym domu. Może to nie przynosi szczęścia. Nigdy o tym nie pomyślałem. – Zapakował ją z powrotem. Wyobrażała świętego Mikołaja na złotym tle, w otoczeniu licznych aniołów.
– Jeśli chcesz, mogę to zanieść do kościoła – powiedziała Elżbieta. – Do tego, gdzie spaliśmy. Do kościoła Św. Katarzyny.
“Do tego, gdzie spaliśmy – pomyślał Graeber. – Wczoraj było to jeszcze takie bliskie; a teraz jest nieskończenie dalekie.”
– Oni tego nie przyjmą – powiedział. – To inna odmiana religii. A ziemscy administratorzy Boga miłości nie są zbyt tolerancyjni.
Pomyślał, że obrazek mógł był włożyć do grobu kanonika Blumera razem z prochami Krusego. Ale bardzo możliwe, że byłoby to jeszcze jednym świętokradztwem.
Nie obejrzał się. Szedł niezbyt wolno i niezbyt szybko. Tornister był ciężki, a ulica bardzo długa. Gdy minął przecznicę, wydało mu się, że mija wiele przecznic. Przez chwilę czuł jeszcze zapach włosów Elżbiety; potem zagłuszył go swąd starych pożarów, parność późnego popołudnia i ckliwy, zgniły odór rozkładu, który z nadejściem cieplejszej pogody wydobywał się z ruin.
Minął skarpę. Jedna strona lipowej alei była zwęglona; druga – zieleniła się. Rzekę tarasował gruz, słoma, worki, resztki balustrady i stare łóżka, a między tym wszystkim leniwie pełzała woda. “Gdyby teraz nastąpił nalot – pomyślał Graeber – musiałbym iść do schronu i miałbym powód, aby się spóźnić na pociąg. Co by powiedziała Elżbieta, gdybym się nagle znów przed nią zjawił?" Zastanawiał się nad tym – nie wiedział. Ale wszystko, co teraz było dobre, prawdopodobnie przemieniłoby się w ból. Zupełnie jak na dworcu, gdy pociąg odjeżdża z opóźnieniem i człowiek ma jeszcze pół godziny, które musi zapełnić rozmową pełną zakłopotania. Poza tym nic by nie zyskał, podczas nalotu pociąg i tak by nie odjechał, toteż musiałby na niego zdążyć.
Dotarł do Bramschestrasse. Stąd rozpoczął swą pierwszą wędrówkę do miasta. Autobus, który go wówczas przywiózł, stał już i czekał. Wdrapał się do środka. Po dziesięciu minutach odjechali. Dworzec w ostatnim czasie przeniesiono gdzie indziej. Tym razem był to sam dach z falistej blachy, pomalowany w barwy ochronne. Po jednej stronie rozpięto szare płótno, a obok, dla zamaskowania, zasadzono sztuczne drzewa i zbudowano szopę, z której wyglądała drewniana krowa. Na łące pasły się dwa stare konie.
Pociąg już podstawiono. Część wagonów oznaczona była tabliczkami: “Tylko dla wojska". Straż kontrolowała papiery. Nic nie powiedziała na to, że Graeber spóźnił się o dzień. Wsiadł do wagonu i zajął miejsce przy oknie. Po chwili weszło jeszcze trzech ludzi: podoficer, frajter z blizną na twarzy i artylerzysta, który natychmiast zabrał się do jedzenia. Na peron zajechała kuchnia polowa. Zjawiły się dwie młode kobiety ze służby pomocniczej i jedna starsza, z żelazną broszką w kształcie swastyki.
– Spójrzcie – powiedział podoficer. – Przywieźli kawę.
– Nie dla nas – odparł frajter. – To dla rekrutów, którzy po raz pierwszy wyruszają na front. Słyszałem to przedtem. Na dodatek będzie jeszcze przemówienie. Dla nas już tego nie robią.
Przyprowadzono gromadę uchodźców. Odliczono ich i ustawiono w dwóch szeregach; w rękach trzymali tekturowe pudła i walizki i gapili się na kocioł z kawą. Nadeszło kilku oficerów SS w eleganckich butach z cholewami i spodniach do konnej jazdy – przechadzali się wzdłuż peronu jak bociany. Do przedziału weszło dalszych trzech urlopników. Jeden z nich otworzył okno i wychylił się. Przed wagonem stała kobieta z dzieckiem. Graeber popatrzył na dziecko, a następnie na kobietę. Miała pomarszczoną szyję, obrzmiałe powieki, chude, obwisłe piersi i ubrana była w wyblakłą letnią sukienkę w niebieskie wiatraki. Wszystko wydawało się znacznie bardziej wyraźne niż zwykle – światło i całe otoczenie.
– A więc, Henryku – powiedziała kobieta.
– Tak, uważaj na siebie, Mario. Pozdrów wszystkich.
– Tak.
Patrzyli na siebie w milczeniu. Kilku ludzi z instrumentami muzycznymi ustawiło się na środku peronu.
– Z fasonem – odezwał się frajter. – Młode mięso armatnie wyrusza na front z muzyką. Myślałem, że to już dawno skasowano.
– Mogliby i nam dać trochę kawy – odparł podoficer. – Jesteśmy przecież starymi wojakami i też jedziemy na front!
– Poczekaj do wieczora. Dostaniesz ją wtedy jako zupę.
Rozległy się kroki maszerujących i głosy komendy. Nadeszli rekruci, prawie wszyscy bardzo młodzi; było wśród nich tylko paru krzepkich starszych ludzi – prawdopodobnie z SA lub SS.
– Niewielu z nich musi się golić – powiedział frajter. – Popatrzcie na tych szczeniaków! Same dzieciaki! I na takich mamy na froncie polegać.
Rekruci sformowali się. Podoficerowie krzyczeli. Potem nastąpiła cisza. Ktoś przemawiał.
– Zamknij okno – powiedział frajter do żołnierza, którego żona stała na peronie.
Tamten nie odpowiedział. Głos mówcy grzechotał nadal, jakby wydobywał się z blaszanego kubła. Graeber oparł się o ścianę wagonu i przymknął oczy. Henryk nadal stał przy oknie. Nie słyszał słów frajtra. Zmieszany, z głupim i smutnym wyrazem twarzy wpatrywał się w Marię. Maria tak samo wpatrywała się w niego. “Dobrze, że Elżbiety tu nie ma" – pomyślał Graeber.
Wreszcie głos zamilkł. Czterej muzykanci zagrali Deutschland, Deutschland tiber alles, a następnie Horst- Wessel-Lied. Odegrali obie pieśni szybko i z każdej tylko po jednej strofce. W przedziale nikt się nie poruszył. Frajter dłubał w nosie i bez większego zainteresowania oglądał wynik tej operacji.
Rekruci wsiedli do swych wagonów. Za nimi podążył kocioł z kawą. Po jakimś czasie wrócił pusty.
– To kurwy! – odezwał się podoficer. – My, starzy żołnierze, możemy umierać z pragnienia.
Siedzący w kącie artylerzysta przestał na chwilę jeść.
– Co? – spytał.
– Kurwy, powiedziałem. Co tam żresz? Cielęcinę?
Artylerzysta odgryzł kawałek kanapki.
– Świnia – powiedział.
– Świnia… – Podoficer rozejrzał się po siedzących w przedziale. Szukał poparcia. Artylerzysta wcale się tym nie przejmował. Henryk wciąż jeszcze stał przy oknie.
– Pozdrów też ciotkę Bertę – powiedział do Marii.
– Tak.
Umilkli znowu.
– Dlaczego nie odjeżdżamy? – spytał ktoś. – Przecież już po szóstej.
– Może czekamy jeszcze na jakiegoś generała.
– Generałowie latają samolotami.
Czekali jeszcze pół godziny.
Читать дальше