Spojrzał na grób, w którym skrzynka od cygar leżała jak kukułcze jajo w cudzym gnieździe. Przez całą drogę nic prawie nie odczuwał; ale teraz, gdy wszystko już minęło, ogarnęła go głęboka, bezgraniczna gorycz. Było to więcej niż tylko myśl o zmarłym. Był w tym Pohlmann i Józef, i wszystkie nieszczęścia, które widział, i wojna, a także jego własny los.
Wstał. W Paryżu widział grób Nieznanego Żołnierza, wspaniały, pod Łukiem Triumfalnym, na którym wyryto daty wielkich bitew Francji i nagle wydało mu się, że ten zapadły kawałek murawy z płytą kanonika Blumera i znajdująca się pod nią skrzynka od cygar jest czymś podobnym, a może nawet jeszcze większym – bez tęczy sławy i bitew.
– Gdzie będziemy dzisiaj spali? – spytała Elżbieta. – W kościele?
– Nie. Stał się cud. Byłem u pani Witte, ma wolny pokój. Córka jej wyjechała przed kilkoma dniami na wieś. Zamieszkamy tam, a gdy wyjadę, będziesz chyba mogła zatrzymać ten pokój. Zaniosłem tam już wszystkie nasze rzeczy. Dostałaś urlop?
– Tak. Już nie wracam do fabryki. A ty nie będziesz musiał na mnie czekać.
– Chwała Bogu! Uczcimy to dzisiaj wieczorem! Całą noc się nie położymy, a jutro możemy spać do południa.
– Tak. Będziemy siedzieli w ogrodzie, aż pojawią się wszystkie gwiazdy. Ale przedtem kupię sobie nowy kapelusz. Dziś jest odpowiedni po temu dzień.
– Po co ci kapelusz? Chcesz go wieczorem nosić w ogrodzie?
Elżbieta zaśmiała się.
– Może. Ale to nie takie ważne. Najważniejsze, że się go kupuje. To symboliczny akt. Kapelusz jest jak sztandar. Kupuje się go, kiedy się jest szczęśliwym albo nieszczęśliwym. Ty tego nie rozumiesz, prawda?
– Nie. Ale chodźmy go kupić. Uczcimy nim twoją wolność. To ważniejsze od kolacji! Czy sklepy są jeszcze otwarte? A masz kartę odzieżową?
– Tak. I wiem, gdzie można dostać kapelusze.
– Doskonale. Kupimy kapelusz do twojej złocistej sukni.
– Do niej nie potrzeba. To suknia wieczorowa. Po prostu kupimy jakikolwiek kapelusz. To naprawdę konieczne. Tym samym zerwę z fabryką.
Część wystawy sklepowej ocalała. Reszta zabita była deskami. Zajrzeli do środka. W oknie leżały dwa kapelusze: jeden przybrany sztucznymi kwiatami, drugi – kolorowymi piórami. Graeber przyglądał się im bez entuzjazmu; nie mógł sobie wyobrazić w nich Elżbiety. Nagle spostrzegł, że siwowłosa kobieta zamierza właśnie zamknąć drzwi.
– Szybko! – powiedział.
Sklep był zaciemniony. Właścicielka zaprowadziła ich do tylnego pokoiku i natychmiast wdała się z Elżbietą w rozmowę, z której Graeber nic nie rozumiał. Usiadł na kruchym, złoconym krzesełku koło drzwi. Właścicielka zapaliła światło nad lustrem i zaczęła wyjmować z pudeł kapelusze i materiały. Szary sklep zamienił się nagle w zaczarowaną grotę. Na barwnej tkaninie brokatów zapłonęła czerwień, błękit, róż i biel kapeluszy, jakby to były korony przymierzane przed jakimś tajemniczym świętem. W powodzi światła Elżbieta poruszała się przed lustrem, jakby zstąpiła właśnie z portretu, a półmrok spowijający resztę pokoju zamykał się za nią niby kotara. Graeber siedział cicho i obserwował scenę, która wydawała mu się nierealna po wszystkim, co wydarzyło się w ciągu dnia. Widział Elżbietę po raz pierwszy całkowicie wyrwaną z czasu, była sobą, oddana naturalnej i głębokiej zarazem zabawie, oblana światłem, tkliwością i miłością, poważna i skupiona jak Amazonka, która przegląda broń przed walką. Słyszał cichą rozmowę obu kobiet, nie przysłuchując się jej; dobiegała doń jak szmer źródła; widział jasny krąg otaczający Elżbietę, jakby to ona go rozsiewała; kochał ją, pożądał i zapomniał o wszystkim, zatopiony w cichym szczęściu, za którym czatowała niepojęta groźba utraty, czyniąc je jeszcze głębszym, jeszcze bardziej promiennym i tak cennym i przelotnym, jak błyski światła na jedwabiach i brokatach.
– Czapeczka – powiedziała Elżbieta. – Prosta złota czapeczka ściśle przylegająca do głowy.
W oknie stały gwiazdy. Dzikie wino wiło się wokół małego czworokąta, a kilka zwisających gron chwiało się na wietrze jak ciemne wahadło bezgłośnego zegara.
– Ja nie płaczę naprawdę – powiedziała Elżbieta. – A jeśli płaczę, nie zwracaj na to uwagi. To nie ja, to tylko coś we mnie, co pragnie się wydostać. Nieraz nie pozostaje człowiekowi nic prócz łez. To nie żal, jestem szczęśliwa.
Leżała w jego ramionach z głową przytuloną do jego piersi. Szerokie łóżko ze starego, ciemnego drzewa orzechowego miało wysokie, wygięte oparcie. W kącie pokoju stała orzechowa komoda, a pod oknem stół z dwoma krzesłami. Na ścianie wisiała oszklona gablotka, a w niej stary wianek ślubny ze sztucznego mirtu, obok zaś lustro, w którym to ciemno, to jasno odbijały się winne grona i rozwiane blade światło zza okna.
– Jestem szczęśliwa – powiedziała Elżbieta. – W ciągu ostatnich tygodni tyle się wydarzyło, że nie mogę wszystkiego ogarnąć. Próbowałam, ale nie potrafię. Dzisiejszej nocy musisz mieć do mnie wiele cierpliwości.
– Chciałbym cię wywieźć z miasta gdzieś na wieś.
– Wszystko mi jedno, gdzie będę, jak odjedziesz.
– To wcale nie wszystko jedno. Wsie nie są bombardowane.
– Kiedyś wreszcie przestaną nas bombardować. Z miasta i tak nic już prawie nie zostało. Póki pracuję w fabryce, nie mogę wyjechać. Szczęśliwa jestem, że mam ten zaczarowany pokój. I panią Witte. – Oddychała spokojnie. – Zaraz dojdę ze sobą do ładu. Nie myśl, że to histeria, jestem szczęśliwa. Ale to niepewne szczęście. Niejednostajne, krowie szczęście.
– Krowie szczęście – powiedział Graeber. – Któż tego pragnie?
– Nie wiem. Sądzę jednak, że mogłabym cieszyć się nim przez dłuższy czas.
– Ja również. Nie chcę się tylko do tego przyznać, bo na razie jest dla nas nieosiągalne.
– Dziesięć lat spokojnego, dobrego, jednostajnego mieszczańskiego, krowiego szczęścia – sądzę nawet, że przez całe życie też nie byłoby tego za wiele!
Graeber zaśmiał się.
– To dlatego, że prowadzimy tak przeklęcie interesujące życie. Nasi przodkowie myśleli inaczej, łaknęli przygód i nienawidzili swego krowiego szczęścia.
– My nie. My staliśmy się znowu skromnymi ludźmi, którzy mają skromne pragnienia. – Elżbieta spojrzała na niego. – Chcesz już spać? Spać przez całą noc bez przerwy? Kto wie, kiedy znowu będziesz miał taką okazję, jeżeli jutro wieczorem odjeżdżasz?
– Wyśpię się w drodze. Kilka dni potrwa, nim dojadę na miejsce.
– Będziesz miał czasem łóżko?
– Nie. Od jutra w najlepszym razie dostanę od czasu do czasu pryczę lub siennik ze słomą. Człowiek szybko się do tego przyzwyczaja. To nie takie straszne. Zbliża się lato. Rosja tylko w zimie jest wstrętna.
– Może będziesz musiał tam przeżyć jeszcze jedną zimę.
– Jeśli nadal będziemy się tak cofać, to zimą znajdziemy się w Polsce, a może nawet w Niemczech. Tam nie ma takich mrozów. Zresztą, do tego zimna jestem już przyzwyczajony.
“Teraz zapyta, kiedy znów przyjadę na urlop – pomyślał. – Chciałbym już to mieć za sobą. Musi o to zapytać, a ja muszę odpowiedzieć; żeby to już prędzej minęło. Mam uczucie, że jestem tu już tylko małą cząstką mojej istoty, ta zaś jakby obnażona była ze skóry, a mimo to nie dawała się zranić. A jednak jest bardziej wrażliwa niż otwarta rana". Spojrzał na kołyszące się za oknem winne grona i na przemykające w lustrze srebrne i szare smugi i wydawało mu się, że gdzieś zupełnie blisko kryje się jakaś tajemnica, która musi się za chwilę odsłonić.
Читать дальше