Sala czekała spokojnie, aż cała czwórka się usadowi, gitary i wiolonczela ostatni raz sprawdzą stopień zestrojenia. Na chwilę umilkły instrumenty i umilkli ludzie. Z tej ciszy wyłoniły się pierwsze gitarowe dźwięki, druga gitara weszła z linią melodyczną, odpowiedziała jej wiolonczela, Pola zaczęła śpiewać, a ja poczułam, że łzy lecą mi jak groch.
Śpiewała „Jak”, jedną z moich ukochanych piosenek Stachury.
Nie wiem, czy ten tekst – ciąg porównań z niejasną puentą – nadawał się dla czternastolatki, pewnie nie, ale melodia płynęła przez nią i z niej, jakby w tej właśnie chwili rodziła się w sercu mojej małej córeczki.
Zerknęłam na Marcina, który siedział bez ruchu i patrzył na Polę tak, jakby ją pierwszy raz zobaczył. Chwycił mnie za rękę, kiedy zaśpiewała:
jak lizać rany celnie zadane
jak lepić serce w proch potrzaskane
jak suchy szloch w tę dżdżystą noc…
Uśmiechnęłam się do siebie.
Trzeba mieć czternaście lat i spokojnie śpiące jeszcze serce, by z taką żarliwością i oczywistością śpiewać:
pudowy kamień, pudowy kamień
ja na nim stanę, on na mnie stanie
on na mnie stanie, spod niego wstanę…
Pola nie powtarzała po Stachurze ani po innych wykonawcach, chociaż setki razy słyszała stare trzeszczące nagrania, chropowaty, pełen dziwnych przydźwięków śpiew poety, mniej lub bardziej melodyjne interpretacje innych. Nie powtarzała po mnie, bo też i od lat nie śpiewałam swojego żelaznego repertuaru z czasów liceum. Znalazła zupełnie inny, własny klucz do tej prostej melodii.
Ja ją śpiewałam „od nuty do nuty”. Dla Poli ta sama odległość, którą ja pokonywałam jak schody – ze stopnia na stopień – była drogą, na której w każdej chwili może pojawić się coś nowego i zaskakującego. To był ten jej niesłychany dar – umiejętność wzbogacania bez udziwnień i manier, nasycania prostych dźwięków niezwykłymi modulacjami. Na tle mniej lub bardziej udanych popisów białych Murzynek jej naturalnie ustawiony głos działał jak otwarcie okna na słońce w dusznej, ciemnawej salce.
Dwie gitary powtórzyły za Polą „cudne manowce, cudne manowce”, wiolonczela wstrzymała swój śpiew, tylko perkusja rozsypała jeszcze w ciszy ostatnie dźwięki.
Brawa wybuchły i umilkły jak nożem uciął, gdy Pola znowu pochyliła się nad pudłem gitary.
– Ty też się tak zawsze pochylałaś, trochę w bok, wiesz? – szepnął Marcin. – Jakbyś czekała, nasłuchując, na następną melodię.
– Nie wiem, nigdy siebie nie widziałam…
Przerwałam, bo rozpoznałam kolejną piosenkę. Znaną, zgraną i pewnie już dawno na śmierć zatupaną po ogniskach i rajdach.
– Dla mojej mamy – rzuciła Pola do mikrofonu.
Jeszcze zdążymy w dżungli ludzkości siebie odnaleźć,
Tęskność zawrotna przybliża nas.
Zbiegną się wreszcie tory sieroce naszych dwu planet,
Cudnie spokrewnią się ciała nam.
Dziwnie brzmiał w tej sali tekst, który w każdej linijce balansował między liryczną prostotą a banałem. Widownia – w większości ludzie w moim wieku i starsi – znała go doskonale, już czułam, jak się szykują, by go rytmicznie zatłuc oklaskami, ale wtedy, gdy już wszyscy wiedzieli, co dalej, Pola… przerwała. Spojrzała znad gitary na ręce już gotowe do wyklaskiwania rytmu refrenu, odczekała, aż opadną, a potem spokojnie, czysto i wolniej, niż można się było spodziewać, zaśpiewała:
Jest już za późno!
Nie jest za późno!
Jest już za późno!
Nie jest za późno!
– Jest nadzwyczajna – szepnął Marcin.
Pokiwałam głową, ocierając łzy. Popatrzyłam na niego z dumą, choć zdawałam sobie sprawę, że nie ma w tym żadnej mojej zasługi. Nie mam pojęcia, skąd wiedziała, jak nie poddać się sali, umknąć przed przymusem zabawiania i „w rączki klaskania”.
Jeszcze zdążymy naszą miłością siebie zachwycić,
Siebie zachwycić i wszystko w krąg…
śpiewała moja córka, a ja czułam ciepło i szorstkość dłoni Marcina.
Nie jest za późno!
Nie jest za późno!
Po koncercie Pola chciała jeszcze zostać na ogólnoszkolnym dżemie, gdzie wszyscy grali i śpiewali ze wszystkimi. Rozumiałam ją, musieli coś zrobić z nagromadzoną adrenaliną i rezerwami energii. Ostatecznie, czemuż innemu służą nasze, aktorów, popremierówki.
– Jak jej stosunki z ojcem? – zapytał Marcin, kiedy ruszyliśmy spacerkiem w stronę centrum.
– Wspaniałe.
– Naprawdę? Są blisko?
– Myślę, że Pola jest jedyną osobą na świecie, o której można powiedzieć, że Grzesiek ją kocha – powiedziałam z przekonaniem.
Nie okłamuje jej? – drążył.
Oczywiście, że okłamuje. Ale ona go i tak kocha.
Ma do ciebie pretensje, że się z nim rozstałaś?
Nic mi o tym nie wiadomo. Przecież wie, że ojciec od lat ma inną żonę, a ja jestem sama.
Jak myślisz, liczy się z tym, że to się może zmienić?
Nie sądzę – roześmiałam się. – Jest przekonana, że jej towarzystwo w zupełności mi wystarcza.
Przeszliśmy pod Zamek, a potem w dół, do mostku na Łynie. Przez cały ten czas prawie nie odzywaliśmy się do siebie. Myślałam o tym, jak szybko się skończy ten kilkudniowy sen. Marcin wracał do Stanów – trudno, żeby zrezygnował z pracy – ja za miesiąc kończyłam sezon i teoretycznie mogłabym do niego przyjechać. Ale tylko teoretycznie.
Chodziła mi po głowie scena ze „Złotego klucza”, jednej z najpiękniejszych baśni, jakie napisano dla teatru lalek: „Dlaczego ja, Duda, mam źle na świecie? – Bo nie przykręcasz”. Nie zamierzałam „przykręcać”, okłamywać Marcina ani samej siebie. Szczególnie samej siebie.
Nie tym razem.
Zawróciliśmy. Wstąpiliśmy do jednej z tych odpicowanych nowych kawiarenek w okolicy Zamku. Usiadłam i rozejrzałam się po sali, w paru miejscach dostrzegając znajomych.
– Kiedy będziesz mogła do mnie przyjechać? – usłyszałam Marcina.
Uśmiechnęłam się tylko.
– Kiedy? – powtórzył.
– Nigdy – powiedziałam. – Nie stać mnie na taką podróż.
– Ale ja nie pytam, czy cię stać – zniecierpliwił się. – To chyba oczywiste, że kupię ci bilet.
– Oczywiste? – podniosłam głos zaczepnie. – Nic mi o tym nie wiadomo.
Musieliśmy przerwać, bo podeszła kelnerka i Marcin zaczął składać jakieś niezwykle skomplikowane zamówienie. Ja milczałam – nie wiem, czemu poczułam się tak dotknięta jego propozycją. Dzisiaj myślę sobie, że łatwiej mi było wtedy okazać urazę niż bezbrzeżne zdziwienie tym, że ktokolwiek chce mi coś ułatwić.
– Nie chciałem cię obrazić – powiedział, kiedy dziewczyna odeszła do innego stolika.
– Nie obraziłeś, ja tylko…
Przepraszam, jeśli poczułaś się niezręcznie – przerwał mi. – Ale tak strasznie się boję, że za chwilę znikniesz, znowu… Po prostu bardzo chcę, żebyś do mnie przyjechała… żebyście obie przyjechały…
Nie stać mnie – powtórzyłam z uporem.
Ale mnie stać. I już – powiedział, biorąc mnie za rękę. – Porozmawiamy spokojnie i wszystko uzgodnimy.
Widziałam, jak Karolina, jedna z moich starszych koleżanek, omal nie wylała sobie latte na dekolt, bo usiłowała tak się wykręcić, by dojrzeć, kto siedzi ze mną przy stoliku.
– Tak. Uzgodnimy – mruknęłam.
Uzgodnimy, zapłacę, cóż za romantyczna konwersacja, pomyślałam kwaśno i w tym samym momencie szarpnęłam sobie cugle.
Naprawdę chciałabyś, żeby przespał się z tobą i zniknął w sinej dali? Tak byłoby lepiej? Tak jak zawsze?
Читать дальше