Wracałam do Olsztyna z dużym zamętem w głowie, bo kiedy skończył się tamten wieczór i nastał nowy dzień, wcale nie byłam już taka pewna, czy jestem gotowa zaryzykować swój bezpieczny święty spokój. Właściwie dopiero teraz, widząc Marcina wysiadającego z pociągu, poczułam cień nadziei, że może jednak…
W tamtej rozmowie nawet nie próbowałam przebić rewelacji mojej córki. Po raz kolejny wyszła zwycięsko z konfliktu, czy raczej intrygi namotanej przez królową jej klasy, niejaką Gosię. Seria spięć i konfrontacji ciągnęła się od początku gimnazjum. Kolejny raz pocieszałam ją, że już za dwa lata upiorna Barbie o usposobieniu Stalina tak jak Stalin przejdzie do historii.
Z punktu widzenia Poli brzmiało to mało przekonująco.
Na szczęście klasowe hierarchijki i szkoła jako taka to był margines jej życia. Pola nie miała żadnych ambicji naukowych. Wystarczała jej muzyka. Nie – muzyka była całym jej światem. Od roku chodziła do prywatnej szkoły muzyki jazzowej (nie wiem, czy nie była tam najmłodsza), od pięciu lat grała na gitarze. Jej marzeniem było życie wypełnione graniem i śpiewem. Co mogłam mieć przeciwko temu? Sama marzyłam kiedyś o takim życiu, tylko w przeciwieństwie do swojej córki nie byłam obdarzona słuchem absolutnym.
Następnego dnia miał się odbyć koncert, na którym Pola miała po raz pierwszy wystąpić solo. Od miesiąca wszystkie popołudnia spędzała na próbach z trojgiem kolegów towarzyszących jej na instrumentach. Kiedy powiedziałam, że przyjeżdża do nas mój przyjaciel z liceum, którego spotkałam na jubileuszu szkoły, odparła:
– Nie ma sprawy. Najwyżej pójdzie z tobą na koncert.
Ale to miało być jutro. Tymczasem był późny wieczór. Pola umknęła do siebie, zaraz potem zgasiła lampkę przy łóżku i zamknęła drzwi z maskującą szybą. Staliśmy z Marcinem w kuchni i przyglądaliśmy się sobie przez całą długość stołu. W końcu podszedł, objął mnie mocno i pocałował, a ja znowu pomyślałam: „Nareszcie”.
Oniemiała ze zdumienia Figa podbiegła do nas i wspięła się do moich kolan.
Żadnych trójkątów – mruknął Marcin, przyciągając mnie bliżej okna.
Nie miała okazji widzieć swojej pani w takiej sytuacji – wyjaśniłam.
To niech się przyzwyczaja.
Zaczęliśmy rozmawiać. O nas. Trochę o Helen, trochę o Andrzeju i jego dziwnej śmierci. W którymś momencie pojawił się gin lubuski z tonikiem. Może przez ten gin, a może dlatego, że w końcu do tego dojrzałam, w każdym razie opowiedziałam mu co nieco o małżeństwie z człowiekiem, który nie odróżniał fikcji od prawdy. Nie wiem, czyja historia była smutniejsza. Było jednak oczywiste, że oboje nieźle dostaliśmy w kość.
Potem zapaliłam świece. Wypełniły cały dom zapachem lawendy. Świat stanął w miejscu. Zapomniałam, kim jestem, nie zastanawiałam się, co robię, liczyła się tylko ta chwila. Reszta jest historią. Naszą historią…
Wstaliśmy krótko po szóstej, żeby nie krępować Poli, która wybierała się do szkoły, widokiem faceta w łóżku matki. Kiedy weszła, a właściwie jak co rano wczołgała się do kuchni, Marcin wygłaszał właśnie pean na cześć sera morskiego.
Ja też poproszę – zadysponowała, zaspana, ale z minuty na minutę coraz bystrzej popatrująca na Marcina, który siedział naprzeciw niej z nieodgadniona miną.
Wybierzesz się ze mną po południu na koncert Poli? – zapytałam.
A jestem zaproszony?
Ja pana zapraszam – powiedziała moja córka.
Był zaskoczony, a ja specjalnie zapytałam przy niej. Ale jeśli coś, co się między nami działo, było prawdą, musiał się jak najszybciej dowiedzieć, że ma dwie osoby do pokochania. Zdawałam sobie sprawę, jakie to trudne – byli przed nim tacy, których to przerosło już w przedbiegach – ale stanowiło mój jedyny warunek, nie do przeskoczenia ani obejścia.
– Dziękuję – odparł ostrożnie. – A czy mogę mieć do ciebie prośbę?
Pola przerwała krojenie sera.
Prośbę? – mruknęła nieufnie.
Czy możesz mi mówić po imieniu?
Dobrze, a jak panu na imię?
– Marcin.
Dziecko pokiwało głową i w zamyśleniu przeżuło kanapkę. Po chwili z westchnieniem opuściło kuchnię i z przedpokoju dobiegły nas odgłosy świadczące o tym, że Figa doczekała się porannego spaceru. Porannego sprintu wokół bloku, dla ścisłości. Na spacer mogła liczyć tylko wtedy, gdy ja z nią wychodziłam. Obie lubiłyśmy się błąkać po wypieszczonych alejkach ogródków działkowych na skraju osiedla.
Przecież wczoraj się przedstawiłem – wymamrotał Marcin półgłosem.
Mówiłam ci, że nie prowadzi księgi moich gości. Jednym uchem wpuściła, drugim wypuściła.
Co to za koncert?
– Występ jej rocznika. Pola chodzi do szkoły muzycznej. Nie będzie bolało.
Szkoła muzyczna? Będą śpiewać „Gdybym ja była słoneczkiem na niebie”?
Zobaczysz – odparłam wymijająco. Pola trzymała swoje przygotowania w takiej tajemnicy, że sama nie wiedziałam, co zaśpiewa. – Takie występy to jeden z uroków rodzicielstwa – zaśmiałam się.
– Wyobrażam sobie.
– Spokojnie, to szkoła muzyki jazzowej.
– Teraz to już naprawdę zaczynam się bać.
Przytuliłam go bez słowa.
Znowu trzasnęły drzwi wejściowe. Nie mówiłam? Sprint wokół bloku.
Mamo, mamy coś o fraszce? – spanikowana Pola w biegu zdejmowała kurtkę.
Zapomniałaś, gdzie stoi słownik? – odparłam.
Nie szybciej byłoby skopiować z Internetu? – włączył się Marcin.
A widzisz tu gdzieś komputer? – odpowiedziałam, chowając resztki śniadania.
Mogę jeszcze odrobinę sera? – Marcin przytrzymał mnie za rękę.
Proszę bardzo – mruknęłam z ulgą, bo wyglądało na to, że do południa będziemy się przerzucać pytaniami. Dziś miałam wolne w teatrze.
Tłum ludzi przelewał się między ciasną i duszną salką koncertową a ciasnym korytarzem, na którym ktoś pootwierał wszystkie okna. Dzieciaki poprzynosiły ciasta, na stolikach stały woda mineralna, soki. Po pierwszej części wszyscy z ulgą wylegli z sali, jedni wykonawcy przyjmowali gratulacje, inni osładzali sobie smak porażki, jak to na szkolnych koncertach.
Marcin nie odstępował mnie na krok. Nie, nie trzymał mnie w jakimś kurczowym czy nachalnym uścisku, po prostu stał lub siedział tuż obok. Nikogo tu nie znał i może nie było nic dziwnego w takim zachowaniu. Ale ja miałam jeszcze w pamięci długą noc jubileuszu szkoły, gdzie znał kupę ludzi i cały czas mnóstwo się wokół nas działo. Mimo to Marcin był przy mnie.
Do wszystkiego można się przyzwyczaić. Ja przywykłam do tego, że jeśli już w ogóle szłam gdzieś z moim byłym mężem (potem przez chwilę z kimś innym), to było oczywiste, że od pewnego momentu mężczyźni piją i rozmawiają albo w inny sposób zajmują się sobą, a kobiety idą do domu albo, nie wiem, robią, co chcą. A Marcin był cały czas obok i to było niezwykłe, że facet mi towarzyszy przez parę godzin w jednym miejscu, pośród ludzi, i nie szuka okazji, żeby z ulgą zniknąć.
Wróciliśmy do sali. Ze sceny uprzątnięto podesty dla chóru, ustawiono mikrofony, kilka krzeseł i perkusję. Prawą stronę wypełniał fortepian drzemiący dotąd za kulisami.
Pośród cichnącego z wolna szumu, z lewej strony wyszły cztery osoby: Pola w lnianej sukience, której brąz kontrastował z jej długimi jasnymi włosami, i jej kolega Maciek, oboje z gitarami, potem śmiesznie wysoki i chudy blondyn w okularach, który usiadł do perkusji, i dziewczynka w szerokich czerwonych spodniach, z wiolonczelą. Ktoś zaklaskał dla zachęty.
Читать дальше