Zbliżyłem się do garbusa i schwyciłem za klamkę, gotów zbić łokciem szybę po stronie kierowcy. Gdy podniosłem ramię, poczułem, że mechanizm otwiera się gładko pod naciskiem ręki. Joan wysiadła z samochodu i zapomniała go zamknąć, być może rozproszył ją przejeżdżający pojazd albo jakiś znajomy, z którym się tu umówiła.
Otworzyłem drzwi i wsunęłem się na fotel, rozpoznając bladą woń jaśminu i olejku z korzenia fiołkowego. Na oknach grubą warstwą osiadł pył ceglany, strumienie błota w kolorze ochry chroniły mnie przed policją, stojącą dwadzieścia metrów dalej. Odwróciłem się i obejrzałem dokładnie tylną kanapę, mnóstwo chusteczek, fiolki z perfumami i przewodnik turystyczny po Chinach otwarty na pięciodniowej wycieczce łodzią po przełomach Jangcy.
Nacisnąłem pedały gazu i hamulca, ale ledwie byłem w stanie ich dosięgnąć. Fotel został odsunięty do tyłu, żeby zrobić miejsce dla nóg dłuższych niż nogi Joan Chang. Jadąc garbusem, filigranowa Chinka dotykała podbródkiem kierownicy.
Ktoś inny, prawie na pewno Stephen Dexter, przywiózł Joan do galerii Tatę. Z wyciągniętymi nogami czułem się niewygodnie, sięgnąłem pod fotel i zacząłem szukać dźwigni.
Rozległ się słaby pisk elektronicznego protestu. Trzymałem w ręku telefon komórkowy. Czekając, aż zadzwoni, przyłożyłem go do ucha, prawie spodziewając się, że usłyszę piskliwy głosik Joan. Telefon milczał, leżał pod fotelem przez ostatnie dwa dni, niezauważony przez policjantów.
Przez zamazaną przednią szybę patrzyłem na ekipę kryminalistyczną przy pracy, jak dzieli podjazd na wąskie działki, mozolną anatomię, zawierającą zapewne jakieś szczątki mechanizmu bomby. Zadzwoniłem pod ostatni wybierany numer i słuchałem dzwonka.
– Dzwonisz do galerii Tatę – przemówił nagrany głos. – Galeria jest zamknięta do odwołania. Dzwonisz do…
Wyłączyłem telefon przyjmując, że Joan zadzwoniła do Tatę przed przyjazdem, być może po to, żeby zarezerwować stolik w restauracji. Gdy siedziałem w samochodzie z jej komórką w dłoni, odniosłem wrażenie, że ożywiam ostatnie chwile życia tej miłej, młodej kobiety.
Jakaś ręka zaczęła majstrować przy drzwiach od strony kierowcy, zdrapując wilgotny kurz z szyby. Zamknąłem drzwi od wewnątrz, wciskając kołek zabezpieczający. Palce macały szybę po omacku jak pazury wielkiego psa. Widziałem rozmazaną twarz i ramiona mężczyzny w czarnym płaszczu przeciwdeszczowym, prawdopodobnie jednego z detektywów.
Odkręciłem okno. Znów padał lekki deszcz, ale rozpoznałem nerwową, zmiętą twarz człowieka, który na mnie patrzył.
Włożył rękę i przyciągnął mnie do słupka drzwi.
– Markham? Co tu robisz?
– Stephen… pozwól, że ci pomogę. – Oderwałem jego rękę od ramienia, ale zawahałem się, zanim otworzyłem drzwi. Pot spływał po czole pastora, skupiając się w kropelki wokół wielkich oczu. Zgubił koloratkę, zdartą gdzieś w panice, a nieogolone policzki były zaczerwienione i nabrzmiałe, jakby płakał, biegnąc przez całą noc po przeklętych i pustych ulicach. Kiedy tak zaglądał do samochodu, świadom próżni nie do zniesienia, wyobraziłem go sobie biegnącego wzdłuż rzeki w noc, która przychodzi na zawsze.
Popatrzył mi w twarz zbity z tropu białym kitlem i pokazał pęk kluczyków, najwyraźniej sądząc, że podszedł do niewłaściwego samochodu.
– Markham…? Szukam Joan. Jej samochód jest tutaj…
Odepchnąłem drzwi i wysiadłem w deszcz. Położyłem ręce na ramionach Dextera, próbując go uspokoić.
– Stephen… Przykro mi z powodu Joan. To straszne dla ciebie.
– Dla niej. – Dexter odsunął mnie na bok i spojrzał na pokryte gruzem wejście do galerii. – Chciałem do niej zadzwonić.
– Co się stało?
– Wszystko. Wszystko się stało. – Patrzył w moją twarz, dopiero teraz rozpoznając mnie w pełni, odsunął się, wzdragając przed kontaktem ze mną, jakbym to ja był odpowiedzialny za śmierć Joan Chang. Wyrzucił z siebie potok słów, ostrzeżenie przed zbliżającym się niebezpieczeństwem, krzyczał:
– Wracaj do żony. Uciekaj przed Richardem Gouldem. Uciekaj…
Odwrócił się ode mnie, jedną ręką nadal trzymając mnie za ramię, i wskazał coś ponad dachem samochodu. Dziesięć metrów od nas, na nabrzeżu, stała młoda kobieta z przemoczonymi deszczem włosami. Jej kurtka z lakierowanej skóry spływała wodą, jakby dziewczyna dopiero co wyłoniła się z rzeki albo zeszła z ciemnej barki stojącej pod powierzchnią wody przy wysokim przypływie. Patrzyła na księdza gniewnym wzrokiem skrzywdzonej parafianki, pałającej żądzą zemsty.
Dexter wzmocnił uścisk na moim ramieniu. Najwyraźniej bał się tej młodej kobiety, która wyglądała jakby już go ukarała i wkrótce miała to znów zrobić. Patrząc na zaognioną bliznę na jego czole, pomyślałem o filipińskich partyzantach, których bicze złamały jego ducha.
– Wy dwaj… jazda! – Policjant krzyczał do nas od wejścia do galerii, odpędzając nas od skonfiskowanego samochodu. Zasalutowałem mu i odwróciłem się, żeby odprowadzić Dextera za taśmę policyjną. Ale pastor zostawił mnie. Ze spuszczoną głową, z dłońmi w kieszeniach płaszcza przeciwdeszczowego, ruszył szybko Summer Street w stronę mostu Blackfriars.
Młoda kobieta z gołą głową szła pośpiesznie w stronę teatru Globe. Od tyłu rozpoznałem jej kapryśny krok trochę grymaśnej uczennicy, trochę znużonej przewodniczki. Była elegancka, chociaż przemoczona, i domyśliłem się, że krążyła po ulicach wokół Tatę od wielu godzin, czekając aż pojawi się Dexter.
Syrena holownika dała sobie upust na rzece, opróżniając pojemne płuca groźnym grzmotem, odbijającym się od budynków biurowych w okolicach katedry św. Pawła. Vera potknęła się na swoich wysokich obcasach. Złapałem ją, zanim upadła i podprowadziłem do wejścia do teatru Globe, gdzie przyłączyliśmy się do grupki amerykańskich turystów, chroniących się tam przed deszczem.
Vera nie próbowała stawiać oporu. Oparła się o mnie ze słodkim uśmiechem, zatopiona w sobie, martwa emocjonalnie, narowiste i śmiercionośne maleństwo. Patrząc, jak mierzy mnie wzrokiem, znów zobaczyłem uzdolnione chemicznie cudowne dziecko z podmiejskiego domu, które awansowało na sztandarową dziewczynę Ministerstwa Obrony, dominę z marzeń każdego wojownika za biurkiem.
– Jesteś zadyszana, Vero.
– Doktor Livingstone? Jesteś bardzo przekonywający. Któżby mógł przypuszczać?
– To jedno z przebrań Richarda Goulda. Zostawił je w moim samochodzie.
– Pozbądź się tego. – Jej palce rozpięły górny guzik. – Ludzie będą myśleli, że uciekłam z domu wariatów.
– Bo uciekłaś.
– Naprawdę? – Jej ręka zatrzymała się na guzikach. – Czy to komplement, Davidzie?
– W twoim przypadku, tak. W przypadku Joan Chang tragedia.
– To straszne. Była taka miła. Musiałam tu przyjść.
– Widziałaś Stephena Dextera?
Twarz pozostała opanowana, ale z lewej brwi spadła kropla deszczu, sygnalizując ukryte przesłanie. Była bardziej niespokojna, niż przypuszczała, na górnej wardze pojawił się tik. Choć raz mocno zderzyła się z realnym światem.
– Stephena? Nie jestem pewna. Czy stał przy samochodzie?
– Jesteś pewna. – Wilgotni turyści weszli do teatru i gapili się na wychłostane deszczem galerie. Uniosłem głos. – Szłaś za nim. Dlaczego?
– Niepokoimy się o niego. – Wzięła ode mnie biały kitel i złożyła go starannie, a potem wrzuciła do kosza na śmieci. – Jest bardzo rozstrojony.
– To nie jest powód. Czy wiedział o bombie?
Читать дальше