– Niedobrze. Masowe aresztowania sprawiłyby, że Chelsea Marina zaistniałoby w świadomości ludzi.
– Policja została odwołana. Bomba w galerii Tatę przytłumiła wszystko.
– Ponura sprawa. Naprawdę ponura. Vera i ja byliśmy w Dunstable, w szkółce szybowcowej. – Gould zakrył ręką oczy, przeszedł go dreszcz. – Wróćmy jednak do demonstracji przed BBC. Co o niej sądzisz?
– Wszyscy przyszliśmy punktualnie i wiedzieliśmy, co mamy robić. Trudno było zaparkować. Kiedy nadejdzie Armagedon, podstawowym problemem będzie parkowanie.
– Ale co sądzisz o samej akcji?
– Dziecinada.
– Mów dalej.
– I zupełnie bez sensu. Kupa dorosłych, odpowiedzialnych ludzi, udających, że są chuliganami. Impreza studencka dla czterdziestolatków. Policja nie brała tego ani przez sekundę na poważne.
– Widzieli już za dużo demonstracji okupacyjnych. Łatwo się nudzą – musimy o tym pamiętać.
– Więcej fajerwerków? Spalenie Filmoteki Narodowej było czynem nieodpowiedzialnym. I przestępczym. Mogli zginąć ludzie. Gdybym o tym wiedział, nigdy nie wziąłbym w tym udziału.
– Nie poinformowano cię do końca. Łamanie prawa to wielkie wyzwanie dla profesjonalistów takich jak ty. To dlatego klasa średnia nigdy nie stanie się prawdziwym proletariatem. – Gould pokiwał do siebie głową i położył stopę na desce rozdzielczej. – Tak się składa, że zgadzam się z tobą.
– Co do Filmoteki?
– Co do wszystkiego. Co do Fortnuma, BBC, Harrodsa, Legolandu. Bomb dymnych i pikiet. Całkowita strata czasu. – Sięgnął do kierownicy. – Ostrożnie, nie tutaj chcę umrzeć.
Za nami rozległ się klakson i w tylnym lusterku rozbłysły reflektory. Zaskoczony wypowiedzią Goulda przyhamowałem. Jechaliśmy dwupasmową trasą szybkiego ruchu na wysokości Hiltona w Heathrow. Dodałem gazu i zjechałem na pas wolniejszego ruchu.
– Wydawało mi się, że to ty zaplanowałeś całą kampanię.
– Tak. Kiedy zaczynaliśmy. Teraz Kay z kumplami wybierają cele.
– Więc rewolucja została odroczona?
– Jest w toku. Dzieje się coś znaczącego i ty to wyczuwasz, Davidzie. Chelsea Marina to tylko początek. Cała klasa społeczna zrywa aksamit z krat i wgryza się w stal. Ludzie rezygnują z dobrze płatnych zawodów, odmawiają płacenia podatków, zabierają swoje dzieci z prywatnych szkół.
– Więc co poszło nie tak jak należy?
– Nic z tego nie będzie. – Gould oglądał sobie zęby w lusterku umieszczonym w osłonie przeciwsłonecznej. Widok zainfekowanych dziąseł sprawił, że zamknął oczy. – Burza ucichnie i wszystko stopniowo się skończy w mżawce telewizyjnych dyskusji. Jesteśmy zbyt uprzejmi i zbyt frywolni.
– A gdybyśmy byli poważni?
– Zabilibyśmy ministra. Albo przemycili bombę do Izby Gmin. Zastrzelilibyśmy kogoś z rodziny królewskiej.
– Bombę? – Patrzyłem na jezdnię, kątem oka widziałem jednak stery samolotów pasażerskich zaparkowanych kilkaset metrów dalej, na Heathrow. – Nie jestem pewien…
– To poważny krok, ale może się okazać niezbędny. – Gould dotknął mojej ręki bezkrwistymi palcami. – Czy zrobiłbyś to, Davidzie?
– Czy zabiłbym ministra? Chyba jestem zbyt uprzejmy.
– Zbyt potulny? Za dobrze wychowany?
– Oczywiście. Już dawno temu oduczono mnie gniewu. Jestem żonaty z córką bogacza, słodką i kochającą, która traktuje mnie jak jednego z dzierżawców swojego ojca. W pogoni za lisem tratuje moje ziemniaki i nawet o tym nie pomyśli. A ja tylko się uśmiecham i reguluję jej rachunki.
– Przynajmniej o tym wiesz.
– Nie mógłbym podłożyć bomby w Izbie Gmin czy gdziekolwiek indziej. Za bardzo bym się bał, że zrobię komuś krzywdę.
– Jakoś to przebolejesz, Davidzie. – Gould mówił bezceremonialnie, jak lekarz, który nic sobie nie robi z błahych niepokojów pacjenta. – Jeśli masz zdrowe motywacje, wszystko jest możliwe. Czekasz na większe wyzwanie. Nie znalazłeś go jeszcze, ale znajdziesz…
Pochylił się do przodu, gładząc rękami bezbarwną twarz, jakby chciał wydobyć trochę kolorów z policzków. Zjechaliśmy z drogi na lotnisko i skręciliśmy do East Bedfont. Za małym parkingiem znajdowało się hospicjum dla dzieci, które przejęło maluchy ze szpitala Bedfont.
Gould wskazał mi wysypany żwirem podjazd, prowadzący do dwupiętrowego domu w stylu georgiańskim. Na szerokim, nietkniętym ludzką stopą trawniku rosły starannie przystrzyżone krzewy. Na trawie stały kolorowe huśtawki i zjeżdżalnie, ale dzieci nie było. Na siedzeniach leżały liście i zbierała się deszczówka. Domyśliłem się, że z tego placu zabaw nigdy nie korzystało żadne dziecko.
Goulda nic to nie obchodziło. Gdy zatrzymaliśmy się przy tylnym wejściu do hospicjum, sięgnął po swoją torbę spoczywającą na tylnym siedzeniu. Otworzył ją na kolanach, pokazując zbiór plastikowych zabawek. Miło zaskoczony zaczął je oglądać. Twarz mu pojaśniała, gdy jedna z lalek zaczęła do niego przemawiać głosem z taśmy magnetofonowej.
Szybko wysiadł z samochodu, jak zatroskany ojciec chrzestny w urodziny chrześniaka i wyciągnął z torby biały kitel. Narzucił mi go na garnitur, poszperał po kieszeniach i znalazł identyfikator z nazwiskiem, który przypiął mi do klapy.
– Udawaj lekarza, Davidzie. Aż dziwne, że tak łatwo jest wcielić się w rolę konsultanta.
– Doktora Livingstone’a?
– To zawsze działa. Jesteś moim kolegą ze szpitala Ashford. Teraz… polubisz dzieci, Davidzie.
– Wpuszczą nas?
– Oczywiście. To moje dzieci. Świat nie ma dla nich sensu, więc potrzebują mnie, żeby wiedziały, że istnieją. Na swój sposób przypominają mi ciebie…
Weszliśmy korytarzem obok kuchni, gdzie przygotowywano lunch dla nielicznego personelu. Gould ucałował pielęgniarkę dyżurną, przystojną czarną kobietę, bardzo bezpośrednią w zachowaniu. Trzymał ją za rękę, gdy wchodzili po schodach, jakby należeli do wspólnego spisku.
W trzech nasłonecznionych salach leżało trzydzieścioro dzieci, prawie wszystkie z nich przykute były do łóżek, bierne małe paczuszki, przesłane śmierci zaraz po urodzeniu. Ale Gould powitał je jak własną rodzinę. Przez następną godzinę patrzyłem, jak bawi się ze szkrabami, robi pacynki ze starych skarpetek i ozdobnej taśmy, biega po sali z uniesionymi ramionami i rozdaje zabawki z torby, przebrany w płaszcz Świętego Mikołaja, pożyczony od pielęgniarki. Powiedziała mi, że przyspieszył Boże Narodzenie dla dzieci, które nie przeżyją następnego tygodnia.
Wyszedłem za nią z sali, gdy zostawiła Goulda jego zabawom. Przyjęła papierosa i sama go zapaliła.
– Robicie wspaniałą rzecz – powiedziałem. – Dzieci wyglądają na bardzo szczęśliwe.
– Dziękuję… doktorze Livingstone? Robimy, co możemy. Wiele z tych dzieci wkrótce nas opuści.
– Jak często doktor Gould tu przychodzi?
– Co tydzień. Nigdy ich nie zawodzi. – Uśmiech przemknął po jej szerokiej twarzy jak podświetlona przez słońce chmura. – Bardzo się angażuje. Czasem zastanawiam się, co będzie robić, gdy ostatnie z nich odejdzie…
Kiedy wróciłem do sali, Gould siedział obok łóżeczka trzyletniego chłopca z ogoloną głową. Szeroka, niedbale zszyta blizna przecinała ją jak skalp. Oczy miał zapadnięte, ale wpatrzone, bez mrugnięcia, w gościa. Gould zsunął bok łóżeczka, siedział pochylony do przodu z ręką pod wełnianym kocykiem. Podniósł na mnie wzrok, czekając, żebym sobie poszedł. Dawał mi jasno do zrozumienia, że zakłócam czyjąś prywatność.
Później, gdy pojawił się na parkingu, powiedziałem:
– Niesamowite. Żaden komputer by tego nie wymyślił. Jedno czy dwoje niemal cię rozpoznały.
Читать дальше