Próbowałem wymyślić jakąś odpowiedź, ale między ochroną a grupą demonstrantów, która przewróciła drewniane bariery, rozpoczęła się gniewna konfrontacja. Szybko wywiązała się przepychanka. Ochroniarze twierdzili, że bariery stanowią własność BBC, i zarzucali demonstrantom, że nie uiszczają opłat za odbiorniki.
Petarda wybuchła obok wejścia, ostry huk eksplozji trzepnął nas po uszach. W roztrzęsionej ciszy chmura niebieskiego dymu uniosła się nad naszymi głowami. Biorąc panią Templeton za ramię, zobaczyłem wóz transmisyjny telewizji zmuszony do wjechania na chodnik na Portland Place. Białe furgonetki policji z włączonymi syrenami przedzierały się przez tłum. Zatrzymały się dopiero przy kościele Wszystkich Świętych na Langham Place. Funkcjonariusze w ubiorach ochronnych, z tarczami i pałkami gotowymi do użycia, wyskakiwali z furgonetek i przepychali się przez tłum gapiów.
Bomba dymna wyrzuciła w powietrze kłęby czarnych oparów. Wystraszony ochroniarz potknął się o jedną z barier i upadł na ziemię. Demonstranci skorzystali z okazji i rzucili się nad nim, forsując drzwi. Nadal trzymałem panią Templeton za ramię, czułem, jak napór policji wpycha mnie do holu.
Hol wypełniała już setka demonstrantów, przytłaczając liczbą strażników, próbujących chronić windy. Grupka gości kryła się między fotelami, morale nareszcie zostały skonfrontowane z rzeczywistością. Dym petard zawlókł się za nami do holu, zakłębił w szybach wind, gdy zaczęły wwozić forpoczty demonstrantów na wyższe pietra. Prowadzeni przez jednego z producentów BBC, który przeszedł na naszą stronę, planowali najechać redakcję i nadać manifest rebelii klas średnich do rodaków, którzy z ustami rozdziawionymi nad kanapkami z bekonem i jajkiem, słuchali wiadomości.
Inny pracownik BBC, Anglo-Hindus ze szczupłą twarzą, zapędził nas w stronę schodów na lewo od holu. Piętro wyżej wpadliśmy przez drzwi z napisem Pokój Rady, do wysoko sklepionej sali z półkolistą południową ścianą, obwieszoną portretami dyrektorów naczelnych BBC, którzy kierowali dobroczynną tyranią firmy.
Jak rewolucyjny motłoch, który wdarł się do salonów ancient regime’u i napotkał tam podobizny zepsutej arystokracji, patrzyliśmy z przerażeniem na portrety, wśród których dominował główny architekt BBC, lord Reith. Spostrzegłem, że głowy na portretach stawały się coraz większe wraz z upływem lat i wzrostem potęgi BBC. Kulminację stanowił uśmiechnięty balon głowy ostatniego mianowanego dyrektora, ogromny zeppelin samozadowolenia.
Nerwowy rządek młodszych producentów i inżynierów, niezbyt chętnych do czynów wymagających poświęcenia, zagrodził nam drogę. Poddawali się bezwładnie, gdy przepychaliśmy się między nimi. Pani Templeton wyciągnęła z torebki puszkę z aerozolem. Gdy do sali wpłynął dym z holu, ze znawstwem wycelowała strumień farby w portrety, zaopatrując je w serię wąsików i baczków a la Hitler.
Pięć minut później było po wszystkim. Gdy ochroniarze wlekli nas korytarzem, wiedzieliśmy już, że atak na studio jedynki nie powiódł się. Na długo przed naszym przybyciem cała ekipa programu przeniosła się do bezpiecznego studia w piwnicy. Oddziały policji weszły do Domu Radia bocznymi drzwiami z Portland Place. Czekali na nas z gotowymi do użycia pałkami w dłoni. Nie patyczkowali się z tymi, którzy zagubili się w labiryncie korytarzy. Spędzono nas i wyrzucono z budynku, a BBC kontynuowało swoją historyczną misję oszukiwania klas średnich.
Zauważyłem, że gwałtowność działań policji była wprost proporcjonalna do znudzenia, a nie do oporu stawianego przez demonstrantów. Przed prawdziwą brutalnością ochroniły nas własna niekompetencja i szybkie zakończenie demonstracji. Wspomagani kopniakami i uderzeniami pałek, zostaliśmy wypchnięci na przesiąknięty dymem Portland Place. W ciągu pół godziny zostaniemy przewiezieni do West Endu, oskarżeni i wypuszczeni za kaucją, żeby pojawić się przed sądem pokoju. Pani Templeton pewnie zostanie zwolniona, aleja byłem całkowicie pewien miesiąca odsiadki.
Wyrzucony za drzwi przez spoconego posterunkowego, potknąłem się o drewnianą barierkę. Jakaś sierżant policji podeszła i złapała mnie za ramię. Gdy pomagała mi wstać, rozpoznałem zawziętą twarz uczestniczki demonstracji w Olympii, która zabandażowała mi zranioną nogę.
– Angela…? – Zajrzałem pod opuszczone rondo kapelusza. – Wystawa kotów, Olympia…
– Wystawa kotów?
– Kingston, dwoje dzieci…
– Zgadza się. – Gdy mnie rozpoznała, zwolniła mocny uścisk na moim ramieniu. – Pamiętam.
– Wstąpiłaś do policji?
– Na to wygląda. – Poprowadziła mnie w stronę kościoła, gdzie obrabiano zatrzymanych. – Daleko pan zaszedł od Olympii, panie…?
– Markham. David Markham. – Wpatrywałem się w jej stalowe oczy. Obok nas przejechała furgonetka policyjna. – Cóż za zmiana poglądów. Kiedy to się stało?
– Cztery lata temu. Czuję się bardzo dobrze.
– Więc była pani… tajnie?
– Coś w tym stylu. – Poprowadziła mnie wzdłuż tłumu policjantów z psami i kierowców radiowozów. – Bardzo się pan wciągnął. Niech pan sobie znajdzie inne hobby.
– Tajnie? – Przypomniałem sobie moją grzywnę, sto funtów za to, że przyszedłem jej z pomocą.
– Ktoś musi dbać o bezpieczne ulice.
– Ma pani rację. Tak się składa, że ja też byłem tam tajnie.
– Doprawdy? Dla kogo?
– Trudno to wyjaśnić. Ma to związek z bombą na Heathrow. Ministerstwo Spraw Wewnętrznych jest tym zainteresowane.
Wskazała ostatnich demonstrantów wypędzanych z Domu Radia. Pani Templeton w podartym kożuszku skarżyła się na coś bezbarwnemu inspektorowi.
– A dzisiaj? Czy to część pańskiego zadania?
– Nie. To poważniejsze niż się wydaje. Musimy dołożyć starań.
– Być może mówisz poważnie, ale niewiele trzeba starań. Marnujesz czas policji i dajesz uzasadnienie ludziom, którzy chcą poczynić poważne szkody.
Straciła zainteresowanie moją osobą. Zobaczyła, że nastrój jej kolegów zmienił się. Policjanci z psami zaganiali swoich pupili do furgonetek, kierowcy włączali silniki. Poza kilkoma funkcjonariuszami, którzy pilnowali demonstrantów na stopniach kościoła, reszta pobiegła do wozów. Angela zostawiła mnie bez słowa i wskoczyła na przednie siedzenie samochodu policyjnego, który na chwilę zatrzymał się przy nas.
Konwój odjeżdżał, syreny zawodziły na Upper Regent Street. Prawie cała policja zniknęła, a próżnię wypełnili spacerujący wolnym krokiem turyści, którzy zaczęli robić nam zdjęcia. Demonstranci spędzeni na stopniach kościoła znów przyłożyli uszy do odbiorników, potem rozproszyli się, gdy posterunkowi kazali im odejść.
Pani Templeton podeszła do mnie z radiem przy uchu. Była nastroszona i zmieszana, nie zwracała uwagi na podarty kożuszek i farbę na podbródku.
– Pani Templeton? Weźmiemy razem taksówkę. Myślę, że się nam upiekło.
– Co? – Popatrzyła na mnie dziko, jej uwagę przykuwało radio. Zgubiła obcas prawego buta, a ja, powodowany dziwnym odruchem członka klasy średniej, uznałem, że się kompromituje w tym stanie.
– Jesteśmy bezpieczni, pani Templeton. Czy policja zrobiła pani jakąś krzywdę?
– Niech pan posłucha… – wręczyła mi radio. – W galerii Tatę wybuchła bomba. Zginęli ludzie…
Słuchałem natarczywego głosu reportera, a wokół mnie wszystkie dźwięki ulicy ucichły. Turyści przechodzili obok Domu Radia, patrząc na mapy prowadzące donikąd. Gońcy stali wyczekująco na światłach, obracając manetkami gazu, gotowi śmigać od jednego bezsensownego zlecenia do drugiego. Miasto było ogromną, nieruchomą karuzelą, na stałe obsadzoną przez miliony niedoszłych pasażerów, którzy zajęli miejsca, czekali, a potem umarli. Myślałem o bombie rozrywającej się w kolejnej świątyni oświecenia, uciszającej niekończący się szmer rozmów w kafejkach. Wbrew sobie poczułem przypływ podniecenia, jakbym brał w tym udział.
Читать дальше