– Domyśliłem się. W końcu jestem psychologiem.
– Henry też. Podwiozłabym cię do domu, ale…
– Wezmę taksówkę. – Wysiadłem z samochodu, wyplątując się spomiędzy dźwigni i manetek i wręczyłem jej kluczyki. – Wkrótce się zobaczymy. Wiele się zdarzyło. Filmoteka…
– Wiem. – Przyjrzała się mojej twarzy, dotknęła małego zadrapania na czole. – Nie walczyłeś znowu z policją?
– Ależ nie. Nadal zajmuję się sprawą bomby na Heathrow. Pojawiły się nowe tropy – myślę, że są ważne. Możesz powiedzieć o tym Henry’emu.
– Powiem. – I odeszła, odsłaniając Henry’ego, który wyraźnie czekał na pokaz mężowskiej furii. Kiedy nie zareagowałem, powiedziała: – W porządku, przyjadę do domu później.
– Dobrze. Kiedy będziesz gotowa…
Patrzyłem, jak odchodzi pospiesznie, ze spuszczonym wzrokiem, utkwionym w chodniku. Chociaż raz nie udało się jej mnie sprowokować. Henry stał przy drzwiach z różą w ręce. Pomachał nią do mnie, ale zignorowałem go.
Idąc w stronę St John’s Wood, wydłużyłem krok. Poniosłem niewielki uszczerbek na męskiej dumie, ale opłaciło się to sowicie. Atak na Filmotekę Narodową otworzył drzwi mojej celi. Znów czułem się wolny, po raz pierwszy, odkąd zatrudniłem się w Instytucie Adlera i dołączyłem do wolnomularstwa klasy zawodowców. Jej duszące regalia nadal wisiały w szafie mojego umysłu, wina, uraza, zwątpienie w siebie, wymaganie, żeby mnie zauważono i przyprowadzono przed najbliższe lustro, postulat obowiązku obywatelskiego i odpowiedzialności. Ale te regalia były już na prostej drodze do śmietnika. Już nie czułem urazy do matki za jej bezceremonialną samolubność ani do kolegów z instytutu za wyłamujące szczęki nudziarstwo, którym obdarzali świat. I nie czułem już urazy do Sally za drobne miłostki. Kochałem ją i nic dla mnie nie znaczyło, że zostałem jej prywatną pielęgniarką za pieniądze jej ojca.
Przeszedłem przez Maida Vale i zasalutowałem policjantowi zaskoczonemu, że teraz idę sobie prawie w podskokach. Myślałem o Chelsea Marina i pożarze na South Bank, i czarnym Młynie Tysiąclecia gotowym kręcić się nad ruinami. Przypominałem sobie Kay Churchill, Vere Blackburn, Joan Chang i, nade wszystko, doktora Richarda Goulda i wiedziałem, że znów ich muszę zobaczyć.
Nieprzewidywalna jak zwykle policja postanowiła nie interweniować. Stałem w tłumie demonstrantów przed Domem Radia, na próżno czekając, aż rozlegną się syreny, a furgonetki policyjnej gwałtownie zahamują przed naszymi szeregami. Ale, z rozkazu komisarza, panował spokój. Piętrowe autobusy jechały po Langham Place, turyści spoglądali na nas, zaintrygowani jednym z historycznych londyńskich rytuałów, polegającym na podnoszeniu pieści przeciwko establishmentowi.
Po drugiej stronie ulicy dwóch policjantów patrolowało chodnik przy chińskiej ambasadzie. Trzeci strzegł drzwi hotelu Langham, gawędząc z kierowcą limuzyny. Żaden z nich nie był w najmniejszym stopniu zainteresowany ponad setką protestujących, którzy blokowali teraz wejście do kwatery głównej BBC. A my, bez policji i dynamicznej konfrontacji, nigdy nie umieliśmy zdobyć się na akcję. Musieliśmy stracić panowanie nad sobą, by odepchnąć ochronę i opanować budynek.
– Im się chyba wydaje, że jesteśmy wielbicielami – mruknąłem do pięćdziesięcioletniej kobiety w kożuszku stojącej obok mnie. Była lekarzem weterynarii, ochotniczym kościelnym kaplicy w Chelsea Marina i sąsiadką wielebnego Dextera. – Pani Templeton, jak to jest, że nigdy nie można znaleźć policjanta, kiedy jest potrzebny? Mysią chyba, że przyszliśmy tu witać jakąś gwiazdę popu…
– Znów pan mówi do siebie, panie Markham…
Jak większość uczestników protestu, pani Templeton słuchała przenośnego radia nastrojonego na kanał czwarty, transmitujący komentarz do naszej demonstracji. Reporter, z mikrofonem przy ustach, stał za plecami ochrony w foyer Domu Radia. Rozległy się wybuchy śmiechu i gwizdy, gdy wysłuchano jakiegoś absurdalnego komentarza na temat motywów wystawienia pikiety przed BBC.
Patrząc na skupione twarze ludzi stojących wokół mnie z uchem przy radiu, zrozumiałem, że przyjmujemy rozkazy od organizacji, przeciwko której demonstrujemy. Przez ostatnie trzy dni wiadomości nadawane o pierwszej prowadziły śledztwo w sprawie zamieszek w Chelsea Marina i innych ognisk niepokoju wśród średnio zamożnych warstw Bristolu i Leeds.
Jak można się było spodziewać, dziennikarze niczego nie zrozumieli. Rewoltę składali na karb głębokiego niezadowolenia pokolenia wyżu demograficznego, klasy niestroniącej od przyjemności, nadmiernie wykształconej, niezdolnej do obrony przed młodszą wiekiem grupą dążącą do opanowania ich zawodów. Różne mądrale, drugorzędni parlamentarzyści, a nawet wiceminister spraw wewnętrznych, sypali podobnymi perełkami intelektu. Słuchając ich w kuchni, gdy Kay kroiła ogórka na sałatkę, doszliśmy do wniosku, że i ja wygłaszałbym takie komunały, gdybym nie trafił do Chelsea Marina.
Kay, zirytowana protekcjonalnym tonem BBC, aż skaleczyła się w palec i zajęła się projektowaniem kolejnej demonstracji: Zalejemy Portland Place demonstrantami, wedrzemy się do budynku i przejmiemy kontrolę nad studiem jedynki. Potem nadamy prawdziwą relację z rebelii rozwijającej się w środkowej Anglii.
Wielki ładunek krzywd czekał, aż ktoś zapali lont. Kay, zwracając się do tłumu zgromadzonego przed jej domem przez megafon, mówiła, że przez ponad sześćdziesiąt lat BBC odgrywało główną rolę w praniu mózgów klasy średniej. Zasada umiaru i zdrowego rozsądku, oddanie celom edukacji i oświecenia były kunsztowną przykrywką osłaniającą narzucanie ideologii bierności i samoograniczenia się. BBC nadało kształt kulturze narodowej, szwindlowi, w którym uczestniczyła także klasa średnia, uznając, że umiar i obywatelska odpowiedzialność leżą w jej własnym interesie.
Podtrzymywałem Kay chwiejącą się na kuchennym taborecie i przytakiwałem z przekonaniem jej tyradom. Przedstawiła dwóch współmieszkańców, byłych producentów programów humanistycznych z BBC, obecnie zwolnionych z pracy. Znali Dom Radia i mogli poprowadzić atak na studio. Jedyne, czego nam brakowało, kiedy następnego ranka jechaliśmy różnymi trasami przez Londyn, to zdecydowany i bezwzględny wróg.
Aleja nadal byłem zafascynowany rewolucją. Zostawiłem Sally i Henry’ego Kendalla przed jego domem i kazałem czekać taksówce w St John’s Wood, a sam spakowałem małą walizkę. Nie miałem pojęcia, na jak długo zostanę w Chelsea Marina ani jaki bagaż miał Lenin, gdy wysiadał na Dworcu Fińskim, ale uznałem, że rewolucjoniści nie obciążają się kuframi.
Poczułem ulgę, gdy dotarliśmy do King’s Road, jak dziecko wracające do szczęśliwego domu przybranych rodziców. Wziąłem trzytygodniowy urlop, wytłumaczywszy profesorowi Arnoldowi, że potrzebuje mnie moja umierająca matka. Znał ją, gdy była młoda i – co zrozumiałe – nastawił się do tego sceptycznie. Byłbym szczęśliwy, gdybym mógł później zobaczyć Sally, gdy już osłabi Henry’ego swoimi egoistycznymi potrzebami. Teraz znacznie większe znaczenie miało to, co działo się w osiedlu mieszkaniowym w zachodnim Londynie. Na swój sposób był w tym klucz do mojej przyszłości.
Taksówkarz, Pakistańczyk, odmówił wjazdu do osiedla i zatrzymał się przy domku strażników.
– To zbyt niebezpieczne, proszę pana – policja radzi, żeby trzymać się z daleka. Furgonetka od Harrodsa została obrzucona kamieniami.
– Obrzucona kamieniami? Z jakiego powodu?
Читать дальше