– Blake, jesteś tu jeszcze? Nie stój tak i nie śnij o swoich ptakach. Zwijaj dywany.
Obserwowałem go przy pracy, kiedy krzątaliśmy się po mrocznej nawie, demontując wnętrze kościoła. Głębokie bruzdy na twarzy księdza wypełniał pot, skapujący jasnymi kroplami na rozdarte płytki pod naszymi stopami. Zrobił raz krótką przerwę i usiadł w jednej z ław, rozprostowując ręce i nogi. Uznałem, że ten potężny mężczyzna znalazł się pod naciskiem jakiejś małej obsesji i wykorzystuje mnie jako najkrótszą drogę rozwiązania swoich prywatnych pro-blemów. Podniósł wzrok na witraże, zastanawiając się, w jaki sposób ściągnąć je na ziemię.
Nie można było odmówić mu animuszu, ale czy rzeczy-wiście wiedział, co robi? Czy i jemu objawiła się prorocza wizja holocaustu? Pomyślałem, że zareagował wyjątkowo rozsądnie, pakując wszystko, co dało się wynieść z kościo-ła, aby bezpiecznie przechować te przedmioty, oraz zsuwa-jąc wszystkie ławy pod ścianę, żeby nawa mogła służyć lu-dziom jako schronienie i punkt pierwszej pomocy w obli-czu śmierci z nieba.
Ale obcesowy sposób, w jaki traktował modlitewniki, śpiewniki oraz portrety świętych i apostołów w złoconych ramach, które wrzucał bezładnie do drewnianej skrzyni, przekonał mnie, że kieruje nim jeszcze jeden motyw – być może jakiś plan, w którym miałem odegrać wyznaczoną mi rolę. Ojciec Wingate uprzątał bowiem pokłady swojego życia z nieco zbyt wielkim zaangażowaniem. Mimo woli podjąłem to fizyczne wyzwanie, które mi rzucił. Posuwaliśmy się od ławy do ławy, przeciągając klo-ce zmęczonego drewna pod ściany. Zerwałem z siebie ma-rynarkę, odsłaniając sińce na piersi. Gdy zmagaliśmy się z tymi ciężkimi kształtami, zrozumiałem, że mocuję się z pięćdziesięcioletnim księdzem, chcąc mu dorównać siłą nadgarstków i ramion. Oddaleni na długość ławy, manew-rowaliśmy w poszukiwaniu jak najlepszej pozycji na wil-gotnych kaflach, wytężając mięśnie, żeby utrzymać wiel-kiego, sztywnego węża.
Podekscytowany wonią naszych ciał i potem, pokrywa-jącym cienką warstwą kamienną posadzkę, przyglądałem się z radością krwi, która trysnęła mi z kłykci. Ogarnęło mnie niemal homoerotyczne podniecenie. Przeciągnąłem ostatni klęcznik przez otwartą nawę, wykręcając go z rąk księdza, który usiłował dotrzymać mi kroku. Niczym syn, popisujący się swą siłą i wytrzymałością, chciałem, żeby mnie podziwiał.
– Dobrze, Blake… Jestem już zupełnie wyczerpany. Do-brze.
Dysząc chrapliwie, ojciec Wingate zgiął się wpół na sa-mym środku zapylonej nawy. Na jego kwiecistej koszuli widać było cętki mojej krwi. Wciąż nie był pewien, kim byłem i co sprowadziło mnie do Shepperton, ale podniósł na mnie wzrok z nieoczekiwaną czułością człowieka, od-krywającego, że nieznajomy, z którym się mocował, jest jego własnym synem. Od tej chwili zacząłem darzyć księ-dza renegata pełnym zaufaniem.
Później, kiedy zamiotłem już nawę, ojciec Wingate po-otwierał drzwi i wpuścił do środka świeże, poranne powie-trze, żeby usunęło kurz z kościoła. Patrzył, jak wiatr niepo-koi płachty, udrapowane na ołtarzu i chrzcielnicy i jak prze-rzuca kartki porzuconych śpiewników. Ów akt autowanda-lizmu nie zrobił na nim chyba żadnego wrażenia, bo spo-kojnie nałożył znów swój słomkowy kapelusz. Otoczył mnie ramieniem, chcąc się na mnie oprzeć, i pozwolił mi się za-prowadzić do zakrystii.
Jego dłonie nie pasowały do sińców na mojej piersi. Jesz-cze raz poczułem przypływ sympatii do tego człowieka, i żal, że to nie on przywrócił mnie do życia. Nigdy dotąd nie czułem się zależny od człowieka starszego od siebie ani też dumny z zaufania, jakie we mnie pokładał. Byłem teraz powracającym synem marnotrawnym, młodym, latającym księdzem, a więc nie tylko jego spadłym z nieba synem, lecz również i następcą.
W moim mózgu zaczęły powstawać wizje niezwykłych ceremonii i dziwacznych rytuałów.
Ojciec Wingate otworzył drzwi zakrystii. Niemal w tym samym momencie zobaczyłem jasne słońce, które biło przez sporą dziurę w dachu, oświetlając spękane kafle posadzki i szafki z eksponatami. Było ich tu pełno. Za szybami spo-czywały czerepy i guzy starych, wygładzonych kości – wszystko, co pozostało na jakiejś pradawnej plaży skamie-niałości.
– Zanim odejdę, każę naprawić dla ciebie dach. – Ojciec Wingate ukląkł na podłodze i podniósł skrwawione pióro. – W czasie burzy wpadło tu jakieś olbrzymie ptaszysko. Pew-nie jeden z kondorów uciekł z zoo. Stark nie uważa na te swoje zwierzaki.
Wziąłem od niego pióro i podniosłem je do ust, smaku-jąc znów zapach nocnego powietrza i łoju moich skrzydeł. Ojciec Wingate podprowadził mnie do laboratoryjnego stołu, zaopatrzonego w mikroskop i uchwyt na soczewkę. Widzia-}em w swojej wizji kompletny szkielet jakiejś skrzydlatej istoty, ale pod soczewką znajdowała się tylko jedna drza-zga kostna w kształcie niewielkiego rydelka, którego sęka-te krawędzie i dziobate szwy ujawniło światło. Jedynie z trudem można było ją nazwać kością – była tak stara, że zaczęła powracać do swojego pierwotnego, mineralnego stanu, przypominając węzeł zwapnionego czasu, upamięt-niający jakiś krótki okres życia sprzed wielu milionów lat. Ojciec Wingate ustawił mnie nad soczewką, w której pływała kość niczym prastara planeta.
– Znalazłem ją na plaży kilka chwil po twoim przyby-ciu, Blake. Wyrzuciła ją z pewnością fala, spowodowana upadkiem twojego samolotu, jesteś więc w pewnym sensie współodkrywcą tej kości. To bez wątpienia moje najbar-dziej zdumiewające znalezisko. Zawiniłem, zatrzymując je dla siebie, choć tylko na kilka dni… Tak czy owak, pozwól, że przedstawię jednego lotnika drugiemu. Oczywiście trze-ba to będzie jeszcze potwierdzić, ale jestem niemal pewien, że mamy do czynienia z częścią przedniej kończyny pew-nej prymitywnej ryby latającej… Widać, w którym miejscu łączyła się z błoną skrzydła. To prawdziwa ryba latająca, przodek archeopteryksa, najstarszego znanego nam dotąd ptaka.
Wpatrywał się w swój skarb, trzymając mi uspokajająco rękę na ramieniu, jak gdyby zdawał sobie sprawę ze związ-ku między moim niemal śmiertelnym lotem a długą podró-żą mojego uskrzydlonego antenata przez czas geologiczny, który przywiódł go na to rendez-vous na stole laboratoryj-nym. Przez dach wpadało do środka światło słońca, dotykając tej kości jak relikwii nowej, powietrznej święto-ści.
– Ojcze Wingate, powiedz mi… Dlaczego stąd odcho-dzisz?
Ksiądz przyglądał mi się, zdumiony, czemu o to pytam, i położył swoje duże dłonie na szafkach z eksponatami. – Blake, to jest teraz moja prawdziwa praca. Nawet gdy-byś do nas nie przybył, musiałbym jej poświęcić cały swój czas. Nawiasem mówiąc, nie powinienem był cię tak za-męczać. Wiem, że najbliższe dni będą stanowić dla ciebie sprawdzian nie lada.
Podniosłem wzrok na poszarpaną dziurę w dachu, przez którą tu wpadłem we śnie. Odwróciłem się do ojca Winga-te’a, odczuwszy nagle potrzebę opowiedzenia mu o mojej dziwnej wizji, o strachu, który czułem na myśl, że umarłem i o tym, w jaki sposób stałem się rozbitkiem w Shepperton.
– Chodzi mi o wypadek, ojcze. Przecież byłeś przy tym. Doktor Miriam twierdzi, że przebywałem pod wodą co naj-mniej dziesięć minut. Nie wiem dlaczego, ale wydaje mi się, że wciąż jestem uwięziony w samolocie. – Nie, Blake! Ty się oswobodziłeś! – Ksiądz mocno ści-snął mnie za ramiona, jak gdyby chcąc sprowokować, że-bym się bronił. – Właśnie dlatego zamknąłem kościół. Jak to się stało, tego nie wiem. Ale wiem, że przeżyłeś. Właści-wie wierzę, że przeżyłeś nie śmierć, a życie. Uratowałeś się przed życiem…
Читать дальше