Pani St. Cłoud pieściła moje ramiona, ale ja patrzyłem na jej córkę. Trzymała ręce głęboko w kieszeniach i spo-glądała w okno, chytrze ważąc moją przyszłość w swych nieruchomych oczach. Rozpuściła włosy, upięte w ciasny kok, a uwięzione dotąd runo igrało teraz swobodnie na jej ramionach, smakując rzeczne powietrze niczym niecierpli-we ptaki, które widziałem we śnie. Jaką piękną i barba-rzyńską istotą stałaby się Miriam, jakim chimeropodobnym stworzeniem, które mogłoby wstrząsnąć porannym powie-trzem.
– Odjeżdżają. – Pani St. Cloud pomachała sierżantowi.
– Bóg jeden wie, po co tu przyjechali.
Widziałem, jak policjanci salutują i wracają do radio-wozu. Pani St. Cloud obejrzała sińce na mojej piersi. Mię-tosiła mi ciało, napastliwie przebiegając wzrokiem skórę. Zrozumiałem, że nie zdaje sobie sprawy, iż bierze udział w podświadomie zawiązanym spisku, zmierzającym do tego, by mnie strzec. Świadkowie mojego wypadku utworzyli jakby opiekuńczą rodzinę. Stark był moim ambitnym star-szym bratem, Miriam oblubienicą. Lecz jeśli pani St. Cloud przyjęła rolę matki, to dlaczego tak otwarcie pociągał ją mój seks? Pamiętałem tolerancyjne spojrzenie, jakim zmie-rzyła matkę Miriam, gdy pani St. Cloud rozbierała mnie ubiegłego wieczora, w pełni świadoma swej pobudzonej płciowości.
Wykorzystując tę chwilę, przycisnąłem dłonie pani St. Cloud do sińców na moich żebrach. Jej szczupłe palce z trudnością obejmowały błękitne kontury. – Pani St. Cloud… Kiedy leżałem na plaży, pani stała w oknie. Czy ktoś mnie reanimował?
Gładziła moje łopatki, jakby w poszukiwaniu kikutów skrzydeł.
– Nie, wydaje mi się, że nikt nie miał na to odwagi. By-łam zbyt przerażona, żeby myśleć. Bardzo długo przeby-wałeś pod wodą. Wiem, że później cię zaatakowałam… Gniewało mnie, że żyjesz, bo pogodziłam się z tym, że umarłeś.
– Nie jestem martwy! – Odepchnąłem ją gniewnie.
– Muszę stąd wyjechać!
– Nie… Teraz nie możesz odejść. Miriam mówiła, że znaj-dzie ci pracę w klinice.
Spuściła wzrok na podłogę, a ja objąłem ją w biodrach. Odciągnąłem panią St. Cloud od okna, niczym nagi wy-znawca mesmeryzmu, prowadzący podstarzałą kobietę, znajdującą się w transie. Kiedy ją rozebrałem, położyliśmy się razem do łóżka. Pani St. Cloud skryła twarz na mojej piersi, ale wiedziałem, że czuje cierpką woń mojego ciała i odór kondorzego łoju, który wydobyło ze skóry ostre słoń-ce. Obejmując ją i dotykając poranionymi ustami jej warg, poczułem się dumny z tego przykrego zapachu. Próbowała mnie odepchnąć, dławiąc się smrodem i wbijając wzrok w sińce na moim ciele. Ukląkłem nad nią, rozkładając nogi pani St. Cloud wokół moich bioder, i przypomniałem sobie ogromne skrzydła, które unosiły mnie nad nocnym niebem. Wyobraziłem sobie, że pani St. Cloud kopuluje ze mną w powietrzu. Wiedziałem, że jest nas czworo, zamkniętych w akcie seksualnym, wykraczającym poza nasze granice ga-tunkowe – była tam ona, ja, olbrzymi kondor i ten mężczy-zna lub kobieta, którzy usiłowali mnie reanimować, a któ-rych usta i dłonie czułem wciąż na skórze. – Blake… Ty nie umarłeś!
Pani St. Cloud chwyciła mnie za biodra. Jej rozwarte usta usmarowane były krwią, którą wydoiła z moich warg. Mocowałem się z podstarzałą kobietą, wgniatałem w po-duszkę jej szerokie ramiona, zaciskałem usta na jej war-gach i nozdrzach i wysysałem powietrze z jej gardła. Już nie interesował mnie seks pani St. Cloud – chciałem stopić w jedno nasze ciała, zlać w jedną istotę nasze serca, płuca, śledziony i nerki. Zrozumiałem wtedy, że pozostanę w tym mieście, dopóki nie pokryję wszystkich tutejszych miesz-kańców – kobiet, mężczyzn i dzieci, ich psów i kotów, pta-ków w klatkach, stojących w ich salonach, bydła na pod-mokłej łące, jeleni w parku i much w tej sypialni – dopóki nie połączę nas wszystkich w jedną nową istotę. Pani St. Cloud wierzgała i kopała mnie kolanami w uda.
Objąłem kobietę w piersi, miażdżąc jej płuca w uścisku. Nie mogła złapać tchu, opadła więc na poduszki, anemicz-nie uderzając mnie piętami w łydki. Osuwaliśmy się razem coraz niżej, moje myśli rozjaśnił sen o ptakach, a my we czworo łączyliśmy się na wietrze…
Pani St. Cloud leżała przede mną kompletnie wyzuta z sił, pompując z płuc rozświetlone słońcem powietrze przez zakrwawione usta. Leżała na plecach, szukając mnie drżą-cą ręką. Wyciągnęła piegowate nogi, jak gdyby była mar-twa. Na zdartej skórze jej piersi i brzucha zaczynały wystę-pować ciemne sińce.
Leżałem obok, zdając sobie sprawę, że o mało nie zabi-łem tej kobiety. Uratował ją wyłącznie fakt, że sam zaczą-łem się dusić. Pani St. Cloud usiadła i dotknęła mojej klatki piersiowej, szukając przepony, jakby chciała się upewnić, że odzyskałem oddech. Kobieta o zakrwawionej piersi i ustach stanęła przy łóżku i ubierała się, spoglądając na mnie bez nienawiści, w pełni świadoma tego, co uczyniła. Pojąłem, że uważała za oczywiste, iż chciałem ją zabić -ją, matkę, która urodziła gwałtowne, barbarzyńskie dziec-ko, siłą wyrwawszy mnie ze swego ciała. Przed wyjściem podeszła do okna i niemal z roztargnie-niem powiedziała:
– Na trawniku siedzi sęp. A nawet dwa. Spójrz, Blake…
Dwa białe sępy.
„CZY WCZORAJ COŚ WAM SIĘ ŚNIŁO?” Sępy! Zbiegając ze schodów i zapinając księżą mary-narkę, domyśliłem się, że te padlinożerne ptaki uciekły z zoo Starka, zwabione wonią, jaką wydzielał uwięziony w cessnie trup. Przystanąłem na tarasie koło cieplarni, spo-dziewając się, że moim oczom ukażą się białe sępy, rozry-wające ciało pasażera na kawałki. Trawnik połyskiwał, jakby ktoś posiekał murawę. Nocą musiała rzeczywiście wstrzą-snąć wściekła burza. Wśród żwirowanych ścieżek zebrały się kałuże. Wzdłuż linii brzegowej Shepperton liście plata-nów i srebrnych brzóz ulewa obmyła z kurzu, choć już nie podmokłą łąkę na przeciwległym brzegu, która wydawała się pożółkła i zwiędła.
Pelikany… Przyglądałem się z ulgą dwóm niezgrabnym ptakom, które dreptały przez trawnik kaczkowatym krokiem. Zapewne burza zagnała je na ląd, choć otwarte morze leża-ło ponad pięćdziesiąt mil dalej. Pelikany zanurzały ciężkie dzioby wśród gladioli, nie rozumiejąc, skąd się znalazły na terenie tudoriańskiej rezydencji pośród ozdobnych drzew i klombów kwiatowych.
Ale niżej, na plaży, zobaczyłem pewnego bardziej zło-wrogiego gościa. Był to wielki fulmar, który pożerał wła-śnie szczupaka, rwąc szponami jego zakrwawione ciało. Ten arktyczny drapieżnik, obdarzony haczykowatym dziobem i mocnym ciałem, po raz pierwszy pojawił się wśród stwo-rzeń latających dotąd nad spokojną doliną Tamizy. Podniosłem leżący na ścieżce kamień i cisnąłem go na plażę. Mewa uleciała w dół rzeki, leniwie ciągnąc za sobą wnętrzności szczupaka. Wilgotny piasek, śliski skapującą do wody krwią ryby, dźwigał odbicie mewy. Wszedłem na plażę, usianą wyrzuconymi na brzeg gałę-ziami i setkami szorstkich piór. Na piasku leżała jeszcze płócienna torba, pełna przyborów archeologicznych, nale-żących do ojca Wingate, a obok widniała świeża szczelina, powstała na kamienistym brzegu wskutek fali, wzbudzonej upadkiem cessny. Szpara miała sześć stóp długości i dzie-sięć cali głębokości, i była na tyle szeroka, by móc pomie-ścić człowieka. Kusiło mnie, żeby sprawdzić, czy się w niej zmieszczę. Wyobraziłem sobie, że leżę w niej jak król Ar-tur na wyspie Avalon czy jakiś mesjasz, śpiący wiecznym snem w swoim nadrzecznym grobie.
Читать дальше