Nocne powietrze wokół mnie zgęstniało od rozpychają-cych się i rozwrzeszczanych ptaków. Żądza przepełniała ogromne stado, oszalałe na punkcie tej uśpionej młodej kobiety. Czułem, że ich dzioby i szpony szarpią mi skrzy-dła, jak gdyby ptaki chciały stopić się w jedno z moim pie-rzastym ciałem i dzielić ze mną śpiące ciało Miriam St. Cloud. Ich skrzydła biły powietrze, odbierając mi dech, i zacząłem się dusić w próżni piór.
Nie mogąc dłużej trzymać się nieba, opadłem ku pomo-stowi wesołego miasteczka, wyzwalając się siłą z tornada wrzeszczących ptaków. Wyczerpany, dotarłem do wieży kościoła i wylądowałem na dachu. Kiedy składałem skrzy-dła, uświadomiłem sobie, jak ogromny był ciężar mojego ciała i wielkich, upierzonych ramion, które gniotły mi pierś i ciągnęły z powrotem w stronę snu.
Wyższe tabliczki dachówek osunęły się pod moimi szpo-nami. Nie mogąc rozwinąć skrzydeł, runąłem w ciemną przestrzeń i spadłem na plecy, na wyłożoną kaflami posadzkę jakiegoś niewielkiego pomieszczenia.
Leżałem wycieńczony między moimi własnymi, niepo-radnymi skrzydłami. Wokół stały stoły, na nich zaś leżały częściowo rozczłonkowane szkielety dziwacznych istot. Przy mikroskopie, na pochyłym blacie biurka, ujrzałem coś, co przypominało szkielet skrzydlatego człowieka. Wycią-gał swe długie ręce, jak gdyby chciał mnie chwycić i unieść hen, ku nekropolii wiatru.
PANI ST. CLOUD
Kiedy się obudziłem, poczułem czyjeś usta, przyciśnię-te lekko do moich warg, i dłoń, która pieściła mi pierś. Po-kój zalewało nadrzeczne światło. Wpadało do wnętrza przez wysokie okna, naprzeciwko których stało łóżko. Poranne słońce przewędrowało już podmokłą łąkę i gniewnie wpa-trywało się we mnie, jak gdyby usiłowało obudzić mnie już od świtu.
Usiadłszy, zauważyłem, że spod okna przygląda mi się spokojnie pani St. Cloud. Stała w tym samym miejscu, gdzie ujrzałem japo raz pierwszy po wypadku cessny. Podniosła rękę ku brokatowym zasłonom, ale jej zdenerwowanie znik-nęło i teraz wyglądała raczej na starszą, ale wciąż sprawną siostrę swojej córki. Czy to ona mnie całowała, gdy spa-łem?
– Spałeś, Blake? Sprowadziłeś nam niecodzienną pogo-dę. Wczoraj w nocy nad miasteczkiem przeszła niezwykła burza… Wszystkim śniły się ptaki.
– Zbudziłem się tylko raz… – Pamiętałem swój sen i jego wyczerpujący finał, toteż zdumiałem się, stwierdziwszy, że jestem całkowicie wypoczęty. – Ale nic nie słyszałem. -To dobrze. Chcieliśmy, żebyś wypoczął.-Pani St. Cloud usiadła na łóżku i dotknęła mojego ramienia, przyglądając mi się matczynym spojrzeniem. – Tak czy owak było to emocjonujące jak elektryczna burza. Słyszeliśmy tysiące pędzących w powietrzu ptaków. Burza wyrządziła wiele szkód… Ale tobie chyba zupełnie wystarczy dziwna pogo-da w twojej głowie.
Zauważyłem, że pani St. Cloud zaczesała włosy w nie-wielką, ale wytworną falę, jak gdyby spodziewała się spo-tkać z kochankiem. Myślałem o moim śnie, o wizji nocne-go lotu i jego koszmarnym końcu, kiedy dusiłem się w próżni bijących wokół skrzydeł i spadłem przez dach kościoła do jakiegoś niezwykłego, pełnego szkieletów pokoju. Niepo-koiła mnie autentyczność wizji. Gwałtowne skręty i po-wietrzne skoki nad miastem w świetle księżyca pamięta-łem równie dokładnie, jak lot cessną z londyńskiego lotni-ska, a krzyki oszalałych z żądzy ptaków, moje własne, po-żądliwe jęki na widok Miriam St. Cloud, dzika siła nurku-jących ciał i kloaczna gwałtowność tych prymitywnych stworzeń wydawały mi się o wiele bardziej rzeczywiste niż ten cywilizowany, pełen słońca pokój.
Uniosłem poranione dłonie, które zabandażowała mi doktor Miriam, zanim zapadłem w sen. Poszarpana gaza opatrunkowa, moje poranione łokcie i przedramiona usia-ne były maleńkimi, czarnymi okruszkami, jak gdybym mo-cował się z krzemienną poduszką. Pamiętałem mgliście, że potem uciekłem z kościoła i biegłem w świetle księżyca. Czułem ostry, ptasi zapach, prostackie piękno powietrza, spowijającego moje ciało, i cierpki odór ptaków morskich, karmiących się wciąż jeszcze żywymi ciałami innych stwo-rzeń. Dziwiłem się, że pani St. Cloud nie zauważyła tego zapachu.
A ona siedziała obok, głaszcząc mnie po ramieniu. Mia-łem się przed nią na baczności, opadłem więc z powrotem na poduszki i zacząłem rozglądać się po sypialni, do której zaniosły mnie matka i córka, gdy porzuciłem bezowocne próby przekroczenia rzeki. Niepokojące było jednak to, że obie czekały na mnie, jak gdybym mieszkał z nimi od lat jako członek rodziny i wrócił właśnie do domu, wyszedłszy cało z jakiegoś żeglarskiego wypadku.
Skąd ta pewność, że wrócę? Rozbierały mnie z niesa-mowitym wyczuciem fizycznej intymności, jak gdyby roz-wijały skarb, którym miały się za chwilę podzielić. Patrzy-łem, jak pani St. Cloud okrąża łóżko, wyjmuje z szafy moje ubranie i szczotkuje poły marynarki, niby zatroskana po-wstałymi wskutek ciśnienia mojej skóry zmarszczkami na tkaninie – śladami mojego ciała, pozostawionymi na uży-wanej serży. Obmacałem swoje posiniaczone żebra i usta, nadal obolałe, jak wczorajszego popołudnia, i rozmyślałem dalej o moim śnie. Nie był niczym więcej niż sennym ma-rzeniem upadłego lotnika, ale moc, jaką miałem nad ptaka-mi, i sposób, w jaki je zwołałem z mrocznych dachów, da-wały mi nieoczekiwane poczucie siły. Po latach niepowo-dzeń, kiedy nie udawało mi się odnaleźć formy życia, współ-brzmiącej z moim sekretnym wyobrażeniem samego sie-bie, na krótką chwilę znalazłem się na krawędzi swoistego spełnienia. Latałem pod postacią najwspanialszego z pta-ków – kondora. Przypomniałem sobie swoją seksualną wła-dzę nad ptakami i żałowałem, że Miriam St. Cloud nie wi-działa mnie jako największego z ptasich drapieżników, bo zwabiłbym ją wówczas ku niebu niczym nieśmiałego alba-trosa. Gdyby nie panika, która wybuchła nagle wśród po-wietrznej żądzy, i gdyby nie zapadł się kościelny dach, spółkowałbym z Miriam w głębokim łożu nocnego powie-trza.
Myśląc o swoim upadku, spytałem panią St. Cloud:
– Czy jest tu jakieś muzeum? Gdzie można zobaczyć szkielety?
Położyła księże ubranie na łóżku, głaszcząc z uśmiechem tkaninę.
– Ależ, Blake… Czyżbyś chciał im ofiarować swoje ko-ści? Owszem, mamy tu coś takiego, w zakrystii kościoła. Ojciec Wingate jest zapalonym paleontologiem, a w tych okolicach Tamiza pełna jest ponoć najdziwniejszych oka-zów… Różnych prehistorycznych stworzeń i skamieniałych ryb… – pani St. Cloud odgarnęła mi włosy z czoła. – Nie wspominając już o zaginionych pilotach. – Czy dach zakrystii został uszkodzony w czasie burzy? – Niestety, tak. – Wychyliła się przez okno i pomachała do kogoś, kto stał na trawniku. – Policja przyjechała. Wyskoczyłem z łóżka i nagi stanąłem za nią. Dwaj umun-durowani policjanci szli przez trawnik w towarzystwie dok-tor Miriam. Upośledzone dzieci podskakiwały wokół sier-żanta, który wskazywał bydło, pasące się na łące po drugiej stronie rzeki. Najwyraźniej wiedział, że cessna przeleciała przez park w drodze z Londynu na południe, nie miał jed-nak pojęcia, że samolot spoczywa w wodzie nie dalej niż pięćdziesiąt stóp od domu, a biały duch maszyny krąży wciąż pod rozświetloną słońcem powierzchnią wody. – Blake… – pani St. Cloud chciała mnie uspokoić. – Oni cię nie będą niepokoić…
Zastanawiałem się, niezdecydowany, czy rzucić się do ucieczki, czy raczej próbować wywinąć się policji jakąś gadką. Miriam, ubrana w swój biały kitel, weszła na wąski pasek plaży. Stanęła w takiej pozycji, jak gdyby chciała za-słonić samolot przed policjantami, a zarazem zastanawiała się, co ze mną począć. Dzieci pobiegły za nią, popiskując z wymuszonym podnieceniem na widok wody, której groźne fale obmywały im stopy. Biegły z wyciągniętymi ramiona-mi, Rachel przypominała mały, ślepy samolot w szyku mię-dzy Jamiem i Davidem. Jamie wbił klamry ortopedyczne w mokry piach i spoglądał w niebo przymrużonymi oczami, pohukując do wtóru ogonowi cessny, kołyszącemu się w gałęziach uschłego wiązu.
Читать дальше