J. Ballard - Fabryka bezkresnych snów
Здесь есть возможность читать онлайн «J. Ballard - Fabryka bezkresnych snów» весь текст электронной книги совершенно бесплатно (целиком полную версию без сокращений). В некоторых случаях можно слушать аудио, скачать через торрент в формате fb2 и присутствует краткое содержание. Жанр: Современная проза, на польском языке. Описание произведения, (предисловие) а так же отзывы посетителей доступны на портале библиотеки ЛибКат.
- Название:Fabryka bezkresnych snów
- Автор:
- Жанр:
- Год:неизвестен
- ISBN:нет данных
- Рейтинг книги:3 / 5. Голосов: 1
-
Избранное:Добавить в избранное
- Отзывы:
-
Ваша оценка:
- 60
- 1
- 2
- 3
- 4
- 5
Fabryka bezkresnych snów: краткое содержание, описание и аннотация
Предлагаем к чтению аннотацию, описание, краткое содержание или предисловие (зависит от того, что написал сам автор книги «Fabryka bezkresnych snów»). Если вы не нашли необходимую информацию о книге — напишите в комментариях, мы постараемся отыскать её.
Fabryka bezkresnych snów — читать онлайн бесплатно полную книгу (весь текст) целиком
Ниже представлен текст книги, разбитый по страницам. Система сохранения места последней прочитанной страницы, позволяет с удобством читать онлайн бесплатно книгу «Fabryka bezkresnych snów», без необходимости каждый раз заново искать на чём Вы остановились. Поставьте закладку, и сможете в любой момент перейти на страницу, на которой закончили чтение.
Интервал:
Закладка:
Chłodząc dłonie w wodzie, powiosłowałem do brzegu. Rzeka uwijała się wokół łódki, rojąc się tysiącami rozma-itych cząsteczek, formami hydrowatymi i ameboidalnymi, okruchami owadów i niewielkich roślin, maleńkimi algami i jakimiś stworzeniami, zaopatrzonymi w rzęski. Obłoki wodnego kurzu wirowały wokół moich palców, na progu życia, gdzie formy ożywione i nieożywione tworzyły nie-przerwane widmo, opasujące mnie swoimi tęczami. Zaczerpnąłem dłonią wody, wystawiłem ją pod słońce i przypatrzyłem się bacznie gnijącym cząsteczkom. Tłoczy-ły się w ruchliwej cieczy niby rozemocjonowani wierni w miniaturowej katedrze. Chciałem skurczyć się w pyłek, dać nura do stawu, który trzymałem w swoich cyklopich dło-niach, i unieść te zacieki światła ku miejscom, gdzie z roz-mowy pyłu rodziło się samo życie.
Nie spoglądając ku górze czekałem, aż dinghy osiądzie na brzegu. Gdy z moich dłoni spłynęły ostatnie krople wody, podniosłem wzrok na przeciwległy brzeg. Otaczał mnie ogromny grzbiet otwartej rzeki, jak srebr-ny pokład Mississippi, której brzegi tworzyły odległy hory-zont. Brzeg Shepperton zasłaniał wąski pas drzew, toteż z trudem rozpoznałem drewniany częściowo fronton tudoriań-skiej rezydencji. Na murawie stały maleńkie postaci, o twa-rzach niewiele większych niż blednące punkciki światła. Zdecydowałem przepłynąć na drugi brzeg bez względu na to, jakie ułudy niepokoiły mój mózg, chwyciłem więc wiosła i mocno odbiłem od brzegu. Woda wokół dinghy wezbrała i poczułem, że łódka posuwa się naprzód. Spoj-rzałem przez ramię na oddalające się wybrzeże Walton, ale wiosłowałem dalej bez przerwy. Znów otworzyły mi się ranki na obtartych knykciach, byłem jednak pewien, że je-śli będę wiosłował, przełamię barierę, którą opasał mnie mój własny mózg. Dodało mi to otuchy – czułem się jak Kolumb, podnoszący na duchu pozbawioną wiary załogę, albo jak Pizarro, żeglujący w górę milczącej, sennej Ama-zonki.
Ręce ześlizgnęły mi się z zakrwawionych wioseł. Wsta-łem, samotny w tym wszechświecie wody, i płynąłem da-lej, używając już tylko jednego pióra. Obie linie brzegowe zniknęły gdzieś poniżej horyzontu. Z dłoni ściekała mi krew, znacząc plamami wodę. Zakrzepłe grudki odpływały długą wstęgą w dal, niczym proporce, uświęcające moją home-rycką podróż.
Światło zaczęło przygasać. Zmęczyłem się i cisnąłem wiosło na dno łódki. Zachodzące słońce sięgnęło horyzon-tu, a czyste dotąd powietrze stało się mętne i nieprzezro-czyste. Nad znaczoną wstęgami krwi wodą unosiły się wą-tłe obłoczki, jak gdyby z mojej krwi i tchnienia mojego tru-du miały wylęgnąć się za chwilę jakieś dziwne ptaki mor-skie, przypominające chimery, które będą karmić się łap-czywie moim ciałem.
Porzuciłem zamiar przepłynięcia rzeki, ale wziąłem się znów do wioseł, ruszając w długą drogę powrotną na brzeg Shepperton. Uschłe wiązy popędziły ku mnie, powstając na brzegu, jak gdyby wynosiły je w górę jakieś olbrzymie windy. Ogon samolotu znów zaczął nadawać sygnały, gdy nad wodą pojawiła się tudoriańska rezydencja. Kiedy po raz ostatni pociągnąłem wiosłami, plaży dosięgło także zbo-cze trawnika.
Byłem dziesięć stóp od brzegu. W zapadającym zmierz-chu stały na trawie Miriam St. Cloud i jej matka – blade lampki ich twarzy stykały się, jak gdyby mogły mi posłu-żyć jako świetlna boja. Kiedy wyszedłem na brzeg, potyka-jąc się na mokrym piasku, zeszły na plażę i wzięły mnie pod ręce. Zapach ich ciał kładł się ciężką wonnością nad ciemnymi kwiatami.
– Blake, stój spokojnie. Możesz się na nas oprzeć, jeste-śmy tu naprawdę.
Miriam przemyła mi zakrwawione kostki. Przybrała świadomie beznamiętny wyraz twarzy lekarza opatrujące-go dziecko, które świadomie naraziło się na niebezpieczeń-stwo. Widziałem, że usiłuje się ode mnie oderwać i zamknąć drzwi swoich uczuć na wypadek, gdybym zapragnął uczy-nić ją częścią mojego koszmaru.
Pani St. Cloud poprowadziła mnie w kierunku domu. Spodziewałem się, że obsypie mnie wyzwiskami, toteż zdzi-wiła mnie jej delikatność. Cała wcześniejsza wrogość tej kobiety zniknęła. Teraz pani St. Cloud obejmowała mnie ciepłymi ramionami, pewną dłonią podtrzymując mi głowę na ramieniu, jak gdyby pocieszała swojego małego synka. Czy obserwowały mnie przez cały wieczór, gdy samot-nie, niczym dzieciak bawiący się w Kolumba, wiosłowa-łem rozpaczliwie zaledwie kilka kroków od miejsca, w któ-rym teraz stały?
– Wszystko gotowe, Blake – powiedziałapani St. Cloud. – Przygotowałyśmy dla ciebie pokój. A teraz chcemy, że-byś dla nas zasnął.
10
Tego wieczora, gdy spałem już w głównej sypialni rezy-dencji St. Cloudów, przeżyłem po raz pierwszy coś, co wte-dy wydawało mi się snem.
Leciałem po nocnym niebie, ponad miastem, w którym rozpoznałem Shepperton. Niżej ciągnął się srebrzysty grzbiet rzeki; jej długie, podwójne zakole obejmowało przystanie i sklepy ze sprzętem żeglarskim, tudoriańskąrezydencję oraz pomost wesołego miasteczka z diabelskim kołem. Posuwa-łem się kursem południowym, którym wcześniej, tamtego dnia, leciałem małą cessną. Minąłem wytwórnię filmową, gdzie przysiadły w trawie stare samoloty, a potem wysoki nasyp nad autostradą. W świetle księżyca jej betonowa na-wierzchnia tworzyła jakby nieskończony, pełen wyczeki-wania pas startowy. Za zasuniętymi zasłonami w oknach spali mieszkańcy miasteczka.
Ich śniące umysły podtrzymywały mnie w locie. Sunąc nad głowami tych ludzi, zrozumiałem, że nie lecę jak pilot w samolocie, lecz fruwam niby kondor, ptak do-brej wróżby, i pojąłem, że nie śpię już w sypialni rezydencji St. Cloudów. Choć wiedziałem, że posiadam ludzki mózg i cieszę się wirującym powietrzem oraz przypominającymi piki gałęziami uschłych wiązów jak żaden inny ptak, uświa-domiłem sobie, że przybrałem teraz postać ptaka, płynąc majestatycznie poprzez zimne powietrze. Widziałem olbrzy-mie skrzydła, ząbkowane rzędy białych jak lód piór, i czu-łem potężne mięśnie swoich piersi. Czesałem niebo szpo-nami wielkiego drapieżnika. Otulało mnie szorstkie upie-rzenie, wydzielające cierpki odór, nieprzypominający za-pachu ssaka, a ja smakowałem te wstrętne kręgi zwierzęcej woni, plamiące nocne powietrze. Nie byłem wdzięcznym stworzeniem latającym, lecz zawadiackim kondorem, któ-rego stek odchodowy pokrywały grudki ekskrementów i na-sienia. Byłem gotów kopulować z wiatrem. Moje okrzyki przecinały rozpędzone powietrze. Okrą-żyłem tudoriańską rezydencję, a szybując pod oknami sy-pialni, zobaczyłem puste łóżko i odrzuconą kołdrę, jak gdyby jakaś obłąkana istota mocowała się ze swoimi niezgrabny-mi skrzydłami, chcąc się oswobodzić. Skręciłem raptownie nad trawnik, goniąc wśród klombów swój oświetlony księ-życową poświatą cień, a potem musnąłem pazurami po-wierzchnię wody, wzniecając nad zatopioną cessną dwa pióropusze oślepiającej mgiełki.
Chciałem, żeby śpiący mieszkańcy przyłączyli się do mnie, leciałem więc nad milczącymi domami, krzycząc w okna. Na dachówkach salonu fryzjerskiego przysiadła bia-ła postać. Jedno jej skrzydło sięgnęło nieśmiało powietrza, gdy zwany lirogonem ptak wyzwolił się wreszcie z uśpio-nego umysłu jakiejś starej panny w średnim wieku, leżącej w sypialni poniżej. Krążyłem nad nią, zachęcając delikatne stworzenie, by zaufało powietrzu. Po drugiej stronie drogi do Londynu, nad sklepem rzeźniczym, wspinały się z tru-dem po stromym dachu dwa sokoły. Samiec próbował skrzy-deł – był to wolny duch dobrodusznego kupca, śpiącego w głębokim, dwuosobowym łóżku nad nocnym sklepem, ob-wieszonym połciami wołowego i wieprzowego mięsa. Jego żona już się uwolniła. Stąpała dumnie po dachu, skwapli-wie badając dziobem zapachy powietrza nocy. Chciałem ich zachęcić, by ruszyli za mną, latałem więc w górę i w dół oświetlonej księżycem ulicy, przywołując z cicha pierwszych towarzyszy, których wyrwałem ze snu. Lirogon pierwszy rozwinął bojaźliwie skrzydła i skoczył w noc. Zaczął spadać w leżący w dole ogród i omal nie na-dział się na antenę telewizyjną, gdy nagle znalazł oparcie w powietrzu i wzleciał w górę, ku mnie. Aleja nie byłem jesz-cze gotów, by parzyć się z nim na wietrze. W całym Shepperton na dachach domów pojawiały się ptaki, wywabione moimi krzykami z uśpionych umysłów spoczywających niżej ludzi – strojnych we wspaniałe noc-ne pióra mężów, żon i rodziców z podekscytowanymi pi-sklętami, gotowymi wzbić się z nimi w powietrze. Szybu-jąc w górze, słyszałem ich niecierpliwe okrzyki i czułem uderzenia skrzydeł, gdy wznosili się wyżej. Gęsta spirala latających kształtów wzbiła się w noc jak rosnąca karuzela rozbudzonych śpiochów. Para łabędzi krzykliwych wlecia-ła z mieszkania nad supermarketem, sekretarze wyfruwały z bungalowów nad wytwórnią filmową, złote orły z wiel-kich willi nad rzeką, a stado jemiołuszek i wróbli z namio-tów, które skauci rozbili przy autostradzie. Leciałem przez park ku rzece, ciągnąc za sobą całą cze-redę ptaków. Nocne powietrze zbielało tysiącami latających istot, kiedy wspólnie zatoczyliśmy koło nad rezydencją. Miriam St. Cloud spała w swojej sypialni, nic nie wiedząc o niecierpliwych zalotnikach, których jej sprowadziłem. Wołając do niej, szybowałem tam i powrotem nad ciem-nym ogrodem w nadziei, że zbudzę ją ze snu. Chciałem, żebyśmy wszyscy parzyli się z nią na wiet-rze.
Читать дальшеИнтервал:
Закладка:
Похожие книги на «Fabryka bezkresnych snów»
Представляем Вашему вниманию похожие книги на «Fabryka bezkresnych snów» списком для выбора. Мы отобрали схожую по названию и смыслу литературу в надежде предоставить читателям больше вариантов отыскать новые, интересные, ещё непрочитанные произведения.
Обсуждение, отзывы о книге «Fabryka bezkresnych snów» и просто собственные мнения читателей. Оставьте ваши комментарии, напишите, что Вы думаете о произведении, его смысле или главных героях. Укажите что конкретно понравилось, а что нет, и почему Вы так считаете.