Dlaczego uwięziłem sam siebie w Shepperton? Być może wciąż myślałem o tamtym pasażerze z samolotu… Może był to mechanik, którego sterroryzowałem, porywając ces-snę, i teraz nieświadomie nie chciałem opuścić miasteczka, nie wydobywszy najpierw jego ciała? Czy to nie ten nie-znajomy pasażer próbował mnie zabić w ostatniej, rozpacz-liwej konwulsji? Wydawało mi się, że przypominam sobie, jak zmagaliśmy się w zatopionym kokpicie cessny, kiedy jego dłonie wyciskały mi powietrze z płuc, a jego usta za-kleszczyły się na moich ustach, ponieważ wysysał ze mnie ostatnie tchnienie, żeby utrzymać się przy życiu jeszcze przez kilka chwil…
Kobiety przestały grać. Przyglądały mi się w milczeniu z piłkami w rękach niczym uśpione manekiny. Po rozdartej ziemi u moich stóp i po unoszącym się w powietrzu pyle poznałem, że przed chwilą odegrałem tę tytaniczną pod-wodną walkę, szamocząc się sam ze sobą na oczach kobiet. Zirytowany dziwnymi spojrzeniami tenisistek, rzuciłem w ich kierunku jakąś wulgarną obelgę i ruszyłem na przełaj przez park.
Słońce, przez cały dzień wiszące dokładnie nad rzeką jak zapomniany reflektor, znajdowało się teraz nad wytwór-nią filmową na północny zachód od Shepperton. Listowie w parku sposępniało, a światło zostało uwięzione pod drze-wami na kilka ostatnich godzin, nie mogąc znów nabrać sił. Niedaleko, na niewielkiej łączce koło parku, skrytej za ścia-ną ciemnych rododendronów, bawiła się trójka dzieci. Cięż-kie stopy Davida dudniły w trawie, Jamie pohukiwał dono-śnie, a niewidoma Rachel wydawała żwawe, krótkie instruk-cje.
Przypomniawszy sobie o tej sympatycznej trójce, posta-nowiłem przyłączyć się do zabawy. Rozepchnąłem rodo-dendrony i wydostałem się na łąkę, na wąski pas zapomnia-nej ziemi, biegnący ku rzece wzdłuż małego strumienia. Przyglądałem się dzieciom, bawiącym się w głębokiej tra-wie. Maszerowały gęsiego w swym wyimaginowanym świe-cie w kierunku klombu, świeżo wykopanego w tajemnej altanie wśród drzew. Prowadził wesoły mongoł, a za nim szli Rachel i Jamie z bukietami zwiędłych tulipanów. Przystanęli z powagą koło klombu. Rachel uklękła, ba-dając rozkopaną ziemię swoimi prędkimi dłońmi, i złożyła tulipany wśród uciesznych jaskrów i stokrotek. Dopiero wtedy pojąłem, że klomb jest w rzeczywistości grobem, a troje upośledzonych dzieci odgrywa ceremonię pogrzebo-wą martwych tulipanów, które znalazły w śmietniku straż-nika parkowego. Dzieci ułożyły także skromny krzyż z pa-tyków, przyozdobiony kawałkami kolorowego szkła i srebr-nej cynfolii.
Wzruszony owym niewyszukanym rytuałem, wkroczy-łem do altanki. Zaniepokojone dzieci odwróciły się do mnie. Rachel wrzuciła do grobu ostatni tulipan, a policzki ścią-gnęła jej bladość, kiedy szukała po omacku rąk Davida. Zanim zdążyłem się odezwać, dzieci puściły się pędem przez wysoką trawę, a Jamie znów zaczął pohukiwać, naśladując krzyk zaniepokojonego ptaka.
– Rachel!… Nie zrobię wara krzywdy! Jamie!… Dopiero wtedy zauważyłem, że razem z martwymi kwia-tami dzieci zamierzały złożyć do grobu coś jeszcze. Był to drewniany krzyż, przypominający schematyczny wizerunek samolotu, którego skrzydła i ogon Rachel, David i Jamie zaznaczyli białą kredką.
Czy zatem dzieci grzebały mojącessnę?
Obejrzałem się na tajemną łąkę. Dzieci zniknęły. Po raz pierwszy ogarnęło mnie poczucie, że być może umarłem. Ale tego popołudnia w opuszczonej altanie postanowi-łem dowieść, że jeśli naprawdę zginąłem, jeżeli naprawdę utonąłem w skradzionym samolocie, to odtąd będę żył wiecznie.
BARIERA RZEKI
– Czy umarłem?
Odezwałem się tak cicho do grobu, czekając na odpo-wiedź. Spojrzałem ze złością na rozpięty na krzyżu samolot i duszące się rododendrony.
– Czy ja i umarłem, i oszalałem?
Dlaczego tak poruszyła mnie ta infantylna zabawa troj-ga upośledzonych dzieci? Strąciłem kopniakiem kwiaty z grobu, rozepchnąłem zapylone liście i wróciłem do parku. Usidlone pod drzewami światło skoczyło natychmiast ku mnie, uszczęśliwione, że znalazło coś żywego, czego może się chwycić. Grało radośnie na klapach marynarki, poły-skując i tańcząc wokół moich białych butów. Byłem pewien, że jednak nie umarłem. Zgniecione źdź-bła pod moimi stopami, zmęczone światło, odbite od rzeki, skubiące trawę jelenie i szorstka kora uschłych wiązów prze-konywały mnie, że wszystko to jest rzeczywistością, nie zaś wymysłem umierającego człowieka, uwięzionego w zato-pionym samolocie. Wiedziałem, że nie straciłem przytom-ności ani na chwilę. Wydostałem się z maszyny, zanim za-tonęła, i przypomniałem sobie, że stałem między skrzydła-mi, kiedy woda wirowała wokół moich stóp. Wolnym krokiem ruszyłem w stronę rzeki, wymachując ramionami, żeby odpędzić światło, napierające na mnie ni-czym tłum rozentuzjazmowanych klakierów. Przeczucie katastrofy było odbiciem obawy, że wymyśliłem wszystko, co mnie otacza – miasteczko, drzewa, domy, plamy od tra-wy na piętach Miriam St. Cloud – a nawet samego siebie. Teraz żyłem, czy jednak nie umarłem kiedyś przedtem? Jeśli przebywałem uwięziony w samolocie przez jedena-ście minut, dlaczego nikt nie przyszedł mi z pomocą? Grupka inteligentnych ludzi, wśród których znajdowała się lekar-ka, zastygła nieruchomo na brzegu rzeki, jak gdybym wyłą-czył bieg ich czasu, dopóki nie wydostałem się z cessny. Pamiętałem, że leżałem na wilgotnej trawie, a moją pierś miażdżyła para nieznajomych rąk. Czy moje serce przesta-ło na chwilę bić, przekazując wyczerpanemu mózgowi wi-zję śmierci, z którą z takim skutkiem igrało tych troje dzie-ci?
Nie byłem martwy. Stałem na brzegu, patrząc na spo-kojne wody i niezmącone, popołudniowe światło. Wsze-dłem na piasek i zepchnąłem do strumienia niewielką łód-ką, którą ktoś wciągnął na plażę, a potem rzuciłem cumę, włożyłem wiosła w dulki i wypłynąłem na milczącą wodę. Chłodna fala ociekała światłem, maskującym czerń toni pod powierzchnią. Parłem pod prąd, zbliżając się do tudo-riańskiej rezydencji St. Cloudów. Rzeka bębniła o łódkę, pobrzękując o dziobnicę, jak gdyby pilnie przeliczała pie-niądze.
Znajdowałem się na środku Tamizy. Niżej, pod opalizu-jącą powierzchnią, zobaczyłem białego ducha cessny. Odło-żyłem szybko wiosła i chwyciłem brzeg burty. Samolot spo-czywał na dnie w odległości dwudziestu stóp ode mnie. Osiadł równo na podwoziu, jak gdyby parkując w jakimś podwodnym hangarze. Drzwi do kabiny pilota były otwar-te. Kołysał je prąd. Zdumiała mnie ogromna rozpiętość skrzydeł samolotu, wyglądających jak wyciągnięte płetwy olbrzymiej płaszczki.
Wokół cessny roiła się ławica srebrnych ryb, śmigają-cych tu i tam wzdłuż skrzydeł i kadłuba. Światło, odbite od ich nakrapianych ciał, rozjaśniło kokpit, odsłaniając na chwi-lę postać martwego mężczyzny, siedzącego przy sterach. Wiosłowałem ręką, wychylony przez burtę, dotykając wody ustami i brodą, gotów wypić kwas mojej własnej śmierci. Kokpit leżał dwanaście stóp pode mną, a wodniste słońce rozświetlało go co kilka chwil. Falujące cienie kła-dły się na pulpit sterowniczy i podłogę kokpitu. Znów zobaczyłem za sterami ciemną postać – był to mój własny cień, padający na dno przez powierzchnię wody! Wyczerpany, usiadłem w łódce między wiosłami, zwró-cony w stronę łąki, na której bydło spokojnie skubało wy-soką trawę. Brzeg leżał zaledwie o kilka pchnięć wioseł dalej, wdzięcząc się łagodnymi treskami płaczących wierzb. Tu chciałem zejść na ląd. Teraz, kiedy udało mi się potwier-dzić, że byłem w maszynie sam, mogłem na zawsze opu-ścić Shepperton. Pomyślałem, że wędrówka przez cichą łąkę wśród szczęśliwych krów odświeży mnie przed powrotem na lotnisko.
Читать дальше