– Blake… Zaczekaj!
Chwiejąc się bezradnie, otoczony rozchichotanymi mło-dzieńcami, usłyszałem, że woła mnie ojciec Wingate. Prze-chodził przez ulicę, zatrzymawszy sznur samochodów mocą swej uniesionej dłoni, a czoło lśniło mu w jaskrawym świe-tle niczym hełm. Kazał młodzieńcom odejść, a potem przyj-rzał mi się z takim samym jak przedtem wyrazem troski i złości, niby zboczonemu uzurpatorowi, któremu musiał pomagać, ponieważ łączyły go z nim jakieś niezwykłe więzy.
– Na co tak patrzysz, Blake? Blake!…
Chcąc uciec przed światłem i niesamowitym księdzem, przeskoczyłem-ozdobne ogrodzenie i wbiegłem między ci-che bungalowy w bocznej uliczce za pocztą. Głos ojca Win-gate^ słabł z tyłu, ginąc w dźwięku klaksonów i przelatu-jących w górze samolotów. Tu panował większy spokój. Chodniki były puste, a dobrze utrzymane ogrody wygląda-ły jak miniaturowe parki pamięci, poświęcone domowym bóstwom telewizorów i zmywarek do naczyń. Światło zaczęło blednąc, kiedy dotarłem na północne peryferie miasta. Dwieście jardów za niezaoranym polem biegł szeroki pokład autostrady. W pobliski zjazd skręcał właśnie konwój ciężarówek, ciągnących przyczepy z wy-konanymi z drewna i płótna kopiami starych samolotów. Gdy karawana tych powietrznych fantazji przekroczyła bra-mę wytwórni, ciągnąc zapylone sny mojego własnego lotu, przeszedłem obwodnicę i skierowałem się w stronę mostu dla pieszych, przerzuconego ponad autostradą. Maki i żółte janowce ocierały się o moje nogi, a ja miałem nadzieję, że pozostawiają na nich swoje pyłki. Kwitły wśród odpadków, jak stare opony czy porzucone materace. Po mojej prawej ręce stał meblowy hipermarket, którego otwarty dziedzi-niec wypełniało trzyczęściowe wyposażenie luksusowych apartamentów, stoły jadalniane i szafy, klienci zaś porusza-li się między nimi z niejakim roztargnieniem, niczym zwie-dzający w nudnym muzeum. Obok hipermarketu mieścił się warsztat naprawy samochodów, a na podwórku przed zakładem stały używane auta, wystawione na sprzedaż. Przy-cupnęły w słońcu, oznaczone liczbami na szybach, niby przednia straż cyfrowego wszechświata, w którym wszyst-ko będzie oznakowane i ponumerowane, jak w katalogu Dnia Sądu, zawierającym każdy kamień i każde ziarnko piasku pod moimi stopami… i każdy gorliwy kwiat maku. Wróciła mi pewność siebie, kiedy zacząłem uciekać z Shepperton – za kilka chwil miałem przekroczyć most i zła-pać autobus, jadący na lotnisko. Nogi niosły mnie same, gdy biegłem, podskakując w swoich białych butach teniso-wych. Przystanąłem przy wkopanym w glebę betonowym słupie, niby przy jakiejś cyfrze wyznaczającej granicę tej jałowej ziemi. Spoglądając ostatni raz za siebie na duszne miasteczko, w którym omal nie straciłem życia, pomyśla-łem, że wrócę tu pewnej nocy i farbą w sprayu wypiszę rosnący ciąg liczb na każdej furtce ogrodowej, na wszyst-kich wózkach sklepowych i czołach wszystkich dzieci. Puściwszy wodze fantazji, pobiegłem dalej, krzykiem przyporządkowując cyfry wszystkiemu dokoła – kierowcom na autostradzie, skromnym chmurom na niebie i przypomi-nającym hangary studiom nagrań w wytwórni. Pomimo wypadku myślałem już o karierze, jaką zrobię w lotnictwie – pójdę na kurs w szkole pilotażu, zostanę oficerem sił po-wietrznych, jako pierwszy człowiek oblecę Ziemię w ma-szynie napędzanej siłą ludzkich mięśni albo zostanę pierw-szym europejskim astronautą…
Zdyszany, rozpiąłem księżą marynarkę, by rzucić ją na ziemię. Właśnie wtedy, w odległości pięćdziesięciu jardów od autostrady, dokonałem niepokojącego odkrycia. Choć szedłem równym krokiem przez wyboisty teren, wcale nie zbliżałem się do kładki dla pieszych. Piaszczysta ziemia przepływała obok, maki coraz niecierpliwiej obijały się o moje kolana, ale autostrada pozostawała wciąż w tej samej odległości, a być może odsuwała się nawet coraz dalej, choć Shepperton znikało w oddali za moimi plecami. Stwierdzi-łem, że wciąż stoję na olbrzymim polu, porośniętym maka-mi, pośród których leży kilka zdartych opon. Przyglądałem się pędzącym po autostradzie pojazdom i widocznym dobrze twarzom kierowców. Chcąc nagłym szu-sem zmylić i wyprzedzić to szalone poczucie odległości, które najwyraźniej zalęgło się w moim mózgu, rzuciłem się naprzód, by skręcić po chwili gwałtownie za rząd rdzewie-jących beczek po ropie.
Autostrada znów nieco się oddaliła.
Chwytając z trudem pełne pyłu powietrze, spojrzałem na swoje stopy. Czyżby Miriam St. Cloud świadomie spre-zentowała mi niepełnowartościowe obuwie sportowe, na-leżące do arsenału jej czarodziejskich sztuczek? Stąpałem ostrożnie i badawczo po milczącym piachu. Rozciągająca się wokół ziemia jałowa była wciąż taka, jaką ją ujrzałem, ustępliwa i nieustępliwa, w zmowie z tajemni-czymi mieszkańcami Shepperton. Przez drzwi jakiegoś nie-wielkiego samochodu wrastały do wnętrza gałązki naparst-nicy. Niewzruszone światło uspokajało pokrzywy, rosnące wyczekująco wzdłuż autostradowej palisady. Kilku kierow-ców przyglądało mi się ze swoich aut, bo wyglądałem jak zdemenciały ksiądz w białych butach sportowych. Podnio-słem z ziemi kredowy kamień i ponumerowałem paliki z rozrzuconych wokół kawałków drewna, wyznaczając w ten sposób kalibrowaną ścieżkę, mającą zaprowadzić mnie na mostek dla pieszych, ale gdy ruszyłem naprzód, paliki oto-czyły mnie spiralnym ramieniem, owijającym się zarazem wokół siebie i tworzącym zwój cyfr, który przywiódł mnie znów na środek pola.
Pół godziny później dałem za wygraną i ruszyłem z po-wrotem do Shepperton. Wyczerpałem wszelkie sztuczki, jakie tylko przyszły mi do głowy – próbowałem czołgać się, biec tyłem, zamykać oczy i trzymać się rękami powie-trza. Gdy zostawiłem za sobą stare opony i wrak samocho-du, ulice miasteczka przybliżyły się, jak gdyby zadowolo-ne, że mogą mnie znów oglądać.
Uspokoiłem się, gdy wszedłem na obwodnicę. Najwy-raźniej doznałem wskutek wypadku liczniejszych urazów głowy, niż mogłem dotąd przypuszczać. Przed hipermar-ketem wybrałem sobie jakąś rozdętą sofę i wyciągnąłem się na niej w gorącym słońcu, odpoczywając pośród fałszy-wych reprodukcji i biurek, wystawionych na sprzedaż po obniżonych cenach, dopóki czujny sprzedawca nie zmusił mnie, bym ruszył w dalszą drogę.
Szedłem przez podwórze przed warsztatem, gdzie lśniły w słońcu wypolerowane karoserie używanych samochodów, przypominających mi szereg barwnych bólów głowy. Ob-ciągnąwszy zakurzone ubranie, ruszyłem naprzód obwod-nicą. Na przystanku stały dwie kobiety z dziećmi. Przyglą-dały mi się uważnie, jakby bały się, że za chwilę wykonam swój taniec derwisza i otoczę je setkami ponumerowanych palików.
Czekałem, aż pojawi się autobus. Zignorowałem chytre spojrzenia kobiet, ale kusiło mnie, żeby się obnażyć i poka-zać im swój lekko nabrzmiały członek. Jak na kogoś, kto rzekomo umarł, nigdy jeszcze nie czułem się bardziej żywy. – Nie zabierajcie dzieci do doktor Miriam! – krzykną-łem. – Powie wam, że umarły! Widzicie to jasne światło? To wasze mózgi usiłują zebrać resztki sił! Oszołomiony swoją seksualnością, przysiadłem na kra-wężniku pod przystankiem, śmiejąc się do siebie. W sil-nym świetle popołudnia pusta droga zmieniła się w zaku-rzony tunel albo dławiącą tubę, uciskaj ącą mi mózg. Ko-biety, przypominające gorgony w letnich sukienkach, ob-serwowały mnie bacznie, a dzieci przyglądały mi się z sze-roko rozdziawionymi ustami. Nabrałem nagle pewności, że autobus nigdy się nie zjawi.
Autostradą przejechał policyjny radiowóz. Pomimo ja-skrawego słońca miał włączone na pełną moc reflektory. Wiązki świateł zamigotały na moim posiniaczonym ciele. Nie mogłem stawić im czoła, zawróciłem więc i zacząłem uciekać obwodnicą.
Читать дальше