– Zanim odejdziesz, chcę ci zrobić prześwietlenie gło-wy. Pięć minut temu byliśmy przekonani, że… Nie dokończyła, nie tyle z szacunku dla mnie, ile dla duchownego, który postąpił kilka kroków bliżej, ale nadal się do nas nie przyłączył. Jego niewzruszone spojrzenie upewniło mnie, że podejrzewa, iż nie jestem wykwalifiko-wanym pilotem.
Doktor Miriam wycisnęła wodę z mojego kombinezo-nu.
– Ojcze Wingate, kto jest patronem akrobatów lotniczych i instruktorów pilotażu? Na pewno jest taki święty. – Jasne, że tak. Miriam, zostaw tego biedaka w spokoju. – A zwracając się do mnie, ksiądz dodał: – Nie co dzień spadają nam z nieba młodzi mężczyźni.
– Tym bardziej mi go szkoda. – Lekarka odwróciła się i uciszyła dzieci, które biegały teraz wokół huśtawki. Chłopiec w klamrach ortopedycznych wydawał radosne okrzyki, przedrzeźniając mój głos.
– Jamie, dlaczego jesteś okrutny?
Pomyślałem, żeby szturchnąć chłopaka, ale w tej chwili ksiądz dotknął mojego ramienia, bo podszedł wreszcie do mnie i wpatrywał się w moją twarz w skupieniu, jak gdyby chciał zliczyć chrząstki w którymś ze swoich stawów. – Zanim odejdziesz. Czujesz się już dobrze, prawda? Mu-sisz mieć niebywałą siłę woli… Dosłownie ożyłeś nam na rękach.
Pomimo nabożnego tonu księdza wiedziałem, że nie poprosi mnie, żebym połączył się z nim w dziękczynnej modlitwie. Mój rzekomy powrót z martwych najwyraźniej wstrząsnął porządkiem i zasadami jego wszechświata. Być może to on usiłował reanimować mnie na plaży i po wielu latach, spędzonych w sukniach duchownych, wstydził się uznać, że najprawdopodobniej dokonał cudu. Widząc z bliska jego potężnie zbudowane ciało i ramio-na, drżące jeszcze pod wpływem powściąganych emocji, z łatwością potrafiłem sobie wyobrazić, że postanowił wyci-snąć ze mnie życie i posłać mnie z powrotem na tamtą stro-nę, nim sytuacja wymknie się spod kontroli. Chciał mnie sprowokować i celowo dawał wyraz podejrzeniom, które wypełzły mu na twarz. Naszła mnie pokusa, żeby wziąć się z nim za bary, rzucić się na księdza posiniaczonym ciałem i powalić go na splamioną olejem trawę.
Dotknąłem warg, zastanawiając się, czy to ksiądz przy-wrócił mnie do życia owym aktem oralnego gwałtu. Czyjeś potężne ramiona wycisnęły mi powietrze z płuc, a sądząc po śladach, jakie pozostawiły nieznajome usta i dłonie, musiał to być mężczyzna co najmniej mojej postury. Ksiądz był w takim wieku, że mógłby być moim ojcem, ale, choć nosił koloratkę, wyróżniał się agresywną budową rugbisty.
Spojrzałem na krąg twarzy i szpaler ludzi na przeciw-ległym brzegu. Jeśli to nie ksiądz, to kto inny spośród sied-miu świadków mógł mnie reanimować? Może doktor Mi-riam albo jej zbzikowana matka? Pani St. Cloud wyłoniła się po chwili z rezydencji. Splamione olejem perły tworzy-ły zatłuszczony łańcuch na szyi kobiety. Wciąż bała się do mnie podejść, jak gdyby spodziewała się, że samoistnie stanę w płomieniach i zniszczę jej i tak już zdewastowany trawnik.
Ostatni świadek wypadku, blondyn malujący diabelskie koło, porzucił rdzewiejącą przystań i ruszył plażą ku nam. Szedł niespiesznie po płytkiej wodzie, boso, wystawiając przede mną na pokaz niemal całkowicie obnażone ciało. W beztroskiej taplaninie krył się poważny cel – mężczyzna bowiem na nowo ustanawiał w ten sposób swe prawa do tych wód, które chwilowo przejąłem w posiadanie. Pomachał doktor Miriam dyskretnym, konspiracyjnym gestem byłego kochanka, czekając, aż lekarka poprosi, by wszedł na murawę. Ponieważ jednak Miriam nie zwracała na niego uwagi, mężczyzna niby mimochodem, acz chy-trze, wskazał uschnięte wiązy nad naszymi głowami. Podniosłem wzrok i ujrzałem fragment ogona cessny, zwisający spomiędzy górnych gałęzi drzew. Jak przyszpi-lony do nieba, trzepotał się z boku na bok, niby flaga sygna-lizująca moją obecność policyjnym zwiadowcom. – Stark… zawsze miał bystry wzrok. – Doktor Miriam ujęła mnie za ramię opiekuńczym ruchem. – Chodźmy, Blake. Powinniśmy stąd iść. Znajdę ci w klinice jakieś ubranie.
Idąc wówczas jej śladem po trawniku, wyczuwałem tyl-ko obecność milczącego tłumu, który przyglądał mi się z obu brzegów rzeki, i spojrzenia tenisistów, siedzących na murawie z rakietami w rękach. Ich twarze wydawały mi się niemal wrogie. Widziane w tym dziwnym świetle spokojne miasteczko, w którym spadłem, otaczała wyraźnie złowro-ga atmosfera, jak gdyby wszyscy ci pozornie flegmatyczni mieszkańcy byli w rzeczywistości aktorami, wynajętymi przez tutejszą wytwórnię filmów, aby odgrywać swoje role w misternie uknutym spisku.
Byliśmy już na wysokości sportowego samochodu dok-tor Miriam, stojącego na podjeździe za domem. Pani St. Cloud, krążąca cały czas po ganku, podała córce torbę le-karską.
– Miriam?…
– Na litość boską, mamo. Nic mi się nie stanie. – Tole-rancyjnie potrząsając głową, doktor Miriam otworzyła dla mnie drzwi samochodu.
Stałem boso w powalanych olejem strzępach kombine-zonu i nagle nabrałem pewności, że pani St. Cloud nie po-biegnie do telefonu w chwilę po moim odjeździe. Ta pod-starzała wdowa nigdy w życiu nie widziała nikogo, kto po-wróciłby z martwych. Wpatrywała się we mnie, trzymając się ręką za gardło, jakbym był jej synem, o którego istnie-niu zapomniała przez roztargnienie.
Ale mimo to nie miałem najmniejszego zamiaru prze-ciągać powitania, bo z takiego czy innego powodu jedno z nich próbowało mnie zabić.
POWRÓT Z MARTWYCH
Czy powinienem był bardziej strzec się Miriam St. Clo-ud? Już w drodze do kliniki wydawało mi się dziwne, że tak skwapliwie zaufałem młodej lekarce. Niewiele bardziej doświadczona od studentki, siedziała za kierownicą w swo-im białym kitlu, z poplamionymi trawą stopami, strojąc poważne miny. Była wciąż przejęta, zadawała sobie niepo-trzebny kłopot, żeby się mną zaopiekować, i podejrzewa-łem nawet, że może spróbować mnie zawieźć na miejsco-wy komisariat policji. Kilka razy przystawaliśmy pod drze-wami, by dogoniły nas dzieci, które pędziły przez park, po-hukując i pokrzykując radośnie, jakby w nadziei, że zdu-mione buki przerwą pełne namaszczenia milczenie. Z ręką za fotelem doktor Miriam rozglądałem się uważnie, czy nie nadjeżdża policja. Gdyby w pobliżu pojawił się radiowóz, byłem gotów wyrwać jej kierownicę i wypchnąć lekarkę na trawę.
Między drzewami dygotało słońce. Wśród ptaków i liści zapanował niepokój, jak gdyby żywioły zakłóconego po-południa usiłowały ukonstytuować się na nowo. – Czy nie powinnaś wrócić do matki? – zapytałem. – Jej jesteś chyba bardziej potrzebna niż mnie. – Zdenerwowałeś ją. Nie spodziewała się, że dojdziesz do siebie tak szybko. Od dwóch lat po śmierci ojca siedzi przez cały czas w oknie, tak jakby ojciec gdzieś tu ciągle był. Kiedy następnym razem będziesz zmartwychwstawał, lepiej rób to powoli, krok po kroku.
– Ja nie zmartwychwstałem.
– Wiem o tym… – Zła na siebie, ścisnęła mnie za rękę. Podobała mi się ta młoda lekarka, ale irytowały mnie jej lekceważące aluzje do mojej śmierci, pobrzmiewające nut-ką prosektoryjnego poczucia humoru, którego przejawów nie miałem ochoty słuchać. Zresztą, nie licząc rozbitych ust i posiniaczonych żeber, czułem się zadziwiająco dobrze. Przypomniałem sobie, że popłynąłem energicznie do brze-gu, kiedy cessna zaczęła pode mną tonąć, a później zemdla-łem na płyciźnie, raczej wskutek doznanej ulgi niż rzeczy-wistego zmęczenia. Ksiądz wyciągnął mnie na trawę, i wtedy w całym tym zamieszaniu próbował mnie reanimować ja-kiś szaleniec albo niedouczony, prowincjonalny entuzjasta zasad pierwszej pomocy. Aby uniknąć kolejnych nieporo-zumień, zdecydowałem, że im szybciej zniknę z Shepper-ton, tym lepiej.
Читать дальше