Wiedziałem, że nie są jeszcze gotowi, żeby się do mnie przyłączyć, i że to oni, nie ja, są pogrążeni we śnie. Zostawiłem ich i popłynąłem dalej, na rozświetlone słoń-cem wody. Otoczyło mnie wielkie zgromadzenie ryb, które prowadziły mieczniki, widziałem jednak także stada mor-świnów, łososi, wargaczy, pstrągów tęczowych, delfinów i krów morskich. Ciągnąc za sobą promienie słoneczne, opa-dłem na dno. Razem moglibyśmy dźwignąć samolot i po-nieść go w dół rzeki, do ujścia Tamizy i na otwarte morze – maszyna stałaby się powozem koronacyjnym, w którym powiódłbym mieszkańców miasteczka ku przepastnym głę-binom ich prawdziwego życia.
Słońce zaczęło przygasać. W odległości kilku cali przez zalaną szybę ujrzałem niewyraźnie wykrzywioną grymasem, niegdyś ludzką twarz. Wsparty o deskę rozdzielczą spoczy-wał w kabinie topielec w kasku lotniczym. Otwarte usta zastygły w zdumieniu śmierci, a ramiona trupa pochylały się ku mnie z prądem rwącym przez drzwi kabiny. Przerażony jego rozkołysanym uściskiem, odwróciłem się i wpłynąłem na oślep wprost w ogon samolotu. Powie-trze uszło mi gwałtownie z płuc w rozbuchanej wodzie. Nie byłem już wielorybem, rzuciłem się więc na powierzchnię wśród setek pierzchających na boki ryb. Z samolotu ode-rwał się kawałek białej tkaniny, który unosił się ku górze przez wodę. Ruszyłem jego śladem, przedzierając się mo-zolnie na powierzchnię. Chwyciłem powietrze w ostatnim, wyczerpującym pędzie do słońca.
Obudziłem się na pełnej owadów łące. Leżałem na wil-gotnych kwiatach, wypełniających grób. Troje upośledzo-nych dzieci przyglądało mi się spośród maków kilka kro-ków dalej. Oblewał mnie pot, przesiąkający przez mary-narkę i spodnie, a ja byłem zbyt zmęczony, żeby przemó-wić do dzieci. Mijał mi dziwny ból głowy. Oddychałem nie-równo, jakby po raz pierwszy usiłując skupić wzrok na ja-skrawo ubarwionych ptakach i kwiatach na łące. Znów przy-pomniałem sobie o swoich rozbitych ustach i posiniaczonej piersi, zastanawiając się, czy martwy pasażer cessny, które-go widziałem we śnie, próbował mnie utopić. Ale mimo całej realności łąki wiedziałem, że ta rozgrza-na trawa, ważki i maki należą do innego snu, i że moja go-rączkowa wizja, w której pływałem jako grenlandzki wie-loryb, stanowiła kolejne okno, wychodzące na moje praw-dziwe życie.
Stanąłem na nogi i strzepnąłem płatki z marynarki. Dzieci odeszły dalej, być może poskromione tym, co zobaczyły. Zaduszony szpak leżał wśród martwych stokrotek. Jamie odwrócił się na swych skutych klamrami nogach, unikając mojego wzroku, ale jego drobną twarz marszczyła troska, jak gdyby chciał mnie przeprowadzić przez boży sąd tej wizji. Trzymał w dłoniach martwego wróbla – kolejną sa-kiewką, którą miał złożyć w grobie.
Gdy dzieci zniknęły, ruszyłem samotnie poprzez późne popołudnie. Ubranie pokrywała mi warstwa kilku tęcz i kon-fetti płatków, jak gdyby chodziło o uczczenie moich zaślu-bin z łąką. Ludzie wracali znad rzeki do swoich domów – tenisiści, młodzi rodzice z dziećmi, stare kobiety i ich mę-żowie. Twarze mieszkańców rozświetlała energia, jakiej ni-gdy przedtem nie widziałem. Kiedy mnie mijali, zauważy-łem, że mieli mokre ubrania, jakby złapał ich niespodzie-wany deszcz.
SZCZEGÓLNY GŁÓD
Dopiero teraz, po tej drugiej wizji, ja i Miriam St. Cloud zaczęliśmy rozumieć, co dzieje się w Shepperton. Kiedy wyszedłem z parku i dotarłem w pobliże rezydencji, Mi-riam czekała na mnie na trawniku. Obserwowała, jak idę ku niej przez nasyconą wodną mgiełką trawę, i potrząsała głową na widok nieodpowiedzialnego pacjenta, który sa-mowolnie naraża zdrowie na szwank. Wiedziałem, że Mi-riam już się mnie nie boi, ale wciąż ma nadzieję, że wyjadę z tego niegdyś spokojnego miasta.
– Nie mógłbyś pozbyć się tych ptaków, Blake? – Mi-riam wskazała wrzeszczące ptaki morskie, kołujące nad spla-mioną płatkami piany wodą jak aktorzy w porzuconej fan-tazji, którą zostawiłem leżącą gdzieś w nieładzie. Do arktycznych mew dołączyło stado fulmarów i kor-moranów – co najmniej kilkanaście tych ciężkoskrzydłych drapieżników łakomie przeczesywało dziobami rzekę, po-lując z czymś w rodzaju żałosnej i rozkojarzonej histerii na ryby, które wyczarowałem w swojej wizji. Ale te ryby pły-wały teraz tylko w słonecznych lagunach mojej głowy. Mimo że przybrała agresywną postawę i gniewała się, to jednocześnie troszczyła się o mnie tak, jak młoda żona o męża. Byłem pewien, że w jakiś sposób udało jej się zo-baczyć moją wizję, choćby tylko w postaci przelotnego ob-razu prawdziwego świata, który z wolna odsłaniałem, roz-suwając kotary, tłumiące dotąd Shepperton i całą resztę tego zastępczego dominium. Gdy zdjąłem przemoczoną mary-narkę, palce Miriam przebiegły mi przez piersi i plecy w poszukiwaniu świeżych ran.
– Pływałem w rzece – powiedziałem. – Ty też powinnaś była wejść do wody.
– Przypuszczam, że była cudowna. Masz szczęście, że żyjesz… W rzece był miecznik. – A widziałaś wieloryba? Potrząsnęła głową, wpatrując się niemal z rozpaczą w rozwrzeszczane mewy.
– Przerażające stworzenia… To ty je tu sprowadziłeś, wiesz? Musiałam podać matce środki nasenne. Prowadząc mnie w stronę domu, powiedziała spokoj-nie:
– Widziałam jednak coś dziwnego, Blake. Może to był wieloryb. Jakieś wspaniałe zwierzę pływało w dół i w górę rzeki, jak gdyby usiłowało wyjść na brzeg. Zbłąkane wielo-ryby często wpływają do Tamizy.
Wzięła mnie za rękę i pomogła mi przejść przez hol, a potem wspiąć się po schodach, obejmując mnie mocno ramionami. Kiedy rozbierałem siew sypialni, składała moje ubranie żwawymi dłońmi, niczym żona pragnąca niecier-pliwie zaciągnąć męża do łóżka. Czy wiedziała już, że po-stanowiłem spółkować ze wszystkimi mieszkańcami Shep-perton? Stałem przed nią nagi, a sińce i rany na moich ustach i piersi uwydatniały się w elektrycznym świetle bardziej niż kiedykolwiek. Uśmiechając się uspokajająco na widok jej nieskrępowanego spojrzenia, wpatrywałem się otwarcie w ciało tej kobiety, od którego biły oszałamiające zapachy. W myślach dedykowałem wszystkie nasze zbliżenia seksu-alne upośledzonym dzieciom, kobietom młodym i starym, drzewom, ptakom i rybom, i przemianie, jakiej poddałem to nadrzeczne miasteczko.
– Miriam, czy oprócz mnie w wodzie pływał ktoś jesz-cze?
– Kilka osób… Pięć albo sześć… Kilku tenisistów. I, co dziwne, jeden z miejscowych rzeźników. -1 nikt więcej?
– Blake…
Choć byłem nagi, pozwoliła mi się objąć, wciskając mi dłonie w barki.
– Wszyscy byliśmy całkiem wycieńczeni… Najpierw wy-padek i cały ten koszmar związany z twoim ocaleniem. Potem burza wczorajszej nocy, dziwne ptaki i te wszystkie ryby… zapowiedzi jeden Bóg wie, czego. Czasami nie je-stem pewna, czy śnię, czy widzę to wszystko naprawdę. – Miriam… Czy ja nie żyję? – Nie! – Uderzyła mnie otwartą dłonią w prawy policzek, a potem mocno ścisnęła mi twarz rękami.
– Nie jesteś martwy, Blake. Wiem, że nie. Biedaku, ten wypadek… Z twojej głowy wyłania się coś, co mnie przera-ża, przekraczasz przestrzeń i czas pod jakimś innym kątem niż my wszyscy. Coś się tutaj stało, powinieneś wyjechać z Shepperton na zawsze…
Odzyskała równowagę w moich ramionach. – Nie, muszę tu zostać. Chciałbym się dowiedzieć wielu rzeczy.
– Więc zobacz się z ojcem Wingate. Wiem, że to wszyst-ko głupstwa, ale nie przychodzi mi na myśl nic innego, co mogłoby ci pomóc.
Читать дальше