– Nie umarłem.
– Wierz mi, Blake, od wczoraj wydaje mi się, że to ty żyjesz, ale my jesteśmy martwi. Łap się każdej szansy, choć-by najdziwniejszej.
Pomyślałem o parkingu przed kliniką i o gwałcie, które-go niemal dokonałem na Rachel.
– Ojcze, wczoraj próbowałem zgwałcić niewidomą dziewczynkę. I nie wiem, dlaczego.
– Widziałem… Ale pohamowałeś się. Kto wie, czy grze-chy na tym świecie nie stają się metaforami cnót na tamtym. Być może ty będziesz mógł nas przeprowadzić przez te drzwi, Blake. Ja też odczuwałem te obłąkane pod-niety…
Przypatrywał się przez soczewkę kawałkowi tej swojej skrzydlatej ryby. Ze stojącego z tyłu mosiężnego stołu za-brałem butelkę mszalnego wina, powziąwszy postanowie-nie, żeby trzymać się z dala od kościoła. Sympatycznego, ale pomylonego księdza uczyniłem swoim ojcem, kolejnym członkiem rodziny, jaką utworzyłem wokół siebie spośród świadków wypadku. Widziałem już te wszystkie ekspona-ty. Zapamiętałem dokładnie każdą kość, wytrawioną przez poświatę księżyca, kiedy leżałem tu na podłodze wśród ga-blot, słuchając przeraźliwego krzyku ptaków, tłukących się w seksualnym szale o wieżę kościoła. Pamiętałem kości goleniowe archaicznego dzika oraz ledwo przypominający ludzką czaszkę czerep prymitywnego mieszkańca tej doli-ny, żyjącego nad rzeką sto tysięcy lat temu, pamiętałem mostek antylopy i skrystalizowany kręgosłup ryby, które składały się razem na kształt dziwnej chimery. Pamiętałem też ów przerażający szkielet uskrzydlonego człowieka. Na sztalugach przy stole laboratoryjnym stał rysunek, nad którym pracował ojciec Wingate, gdy doszło do wy-padku – szlachetny papier znaczyły rozbryzgi wody. Ksiądz zakończył już szkic, na którym przedstawił tonący samolot oraz wizerunek skrzydlatej istoty, którą się stałem, kiedy płynąłem na brzeg. Byłem po trosze człowiekiem, po tro-sze zaś rybą i ptakiem.
UDUSZONY SZPAK
Groby porastały jaskrawe kwiaty o zdławionych nasie-niem płatkach, pasących się słońcem. Pijany winem mszal-nym ruszyłem przez park z opróżnioną do połowy butelką w dłoni. Za opustoszałymi kortami tenisowymi leżała rze-ka, jak wzburzone zwierciadło, które czeka tylko, żeby mnie oszukać. Powietrze wokół stało się żółtym, wibrującym bęb-nem. Liście drzew obciążał ładunek słońca, a każdy liść był jak migawka, gotowa odsunąć się i odsłonić miniaturowe słońce, jak pojedyncze okno w olbrzymim, adwentowym kalendarzu natury.
Widziałem to samo przenikliwe światło w oczach jele-nia, który szedł moim śladem do kliniki, w rtęciowej korze srebrzystej brzozy i w nieruchomych korpusach uschłych wiązów. Ale teraz po raz pierwszy się nie bałem. Spotkanie z księdzem pomogło mi zrozumieć, jak to jest, kiedy czło-wiek cieszy się zaufaniem ojca, które dodawało mi otuchy, podobnie jak zaufanie pani St. Cloud. Naznaczyłem ich oboje swoją krwią. Ziemia serca pełnego pewności pod moimi stopami i wyznaczone mi nareszcie miejsc & wpra-wiały powietrze w wibracje.
Byłem już przekonany, że światło pochodzi w tym sa-mym stopniu ode mnie, co od słońca.
Uspokajając się w duchu, doszedłem do opustoszałego parkingu przed kliniką. Na tarasie oddziału geriatrycznego siedziało kilkoro staruszków, przyglądających mi się z za-interesowaniem, gdy z butelką w ręce wyłoniłem się spo-między drzew. Klinika miała być tego dnia zamknięta. Li-czyłem, że spotkam doktor Miriam, bo chciałem jej opo-wiedzieć, jak ojciec Wingate zamknął kościół -jutro w po-czekalni lekarki byłoby tłoczniej niż zwykle ze względu na rozpaczających parafian, ogarniętych niedowładem psycho-somatycznym – ale też chciałem się z nią zobaczyć również dlatego, by zademonstrować znów odzyskaną pewność siebie.
Przytknąłem butelkę do ust i przyjrzałem się wiszącym na słupach przed kliniką tabliczkom informacyjnym z listą chorób, brzmiącą niczym lista przeznaczenia. Machnąłem zachęcająco butelką w stronę starych pacjentów. Kopulu-jąc z nimi, z danielem w parku, ze srokami i szpakami, mógł-bym wyzwolić światło, skryte za migawką rzeczywistości, jaką każdy nosił tu przed sobą niczym tarczę. Stapiając się z ich ciałami, łącząc się w jedno z pniami srebrnych brzóz i uschłych wiązów, podgrzałbym ich tkanki do gorączko-wej temperatury prawdziwego, właściwego im blasku. Butelka roztrzaskała się u moich stóp, a resztka wina wylała się na buty tenisowe. Rozejrzałem się dokoła męt-nym wzrokiem w poszukiwaniu czegoś do roboty, czyli kogoś, komu mógłbym zawrócić głowę moimi mesjanistycz-nymi rojeniami. Na tyłach kliniki, na swojej prywatnej łące, bawiły się dzieci, sunące w bezczasowym śnie po jaskrawo rozjarzonej trawie. Szeroka głowa Davida płynęła wśród maków niczym kwadratowy balon, na którym ktoś wyma-lował wizerunek jego sympatycznego oblicza. Za nim uj-rzałem Rachel, biegnącą z pogodnym uśmiechem między kwiatami o płatkach koloru krwi. Obok rozkołysanym kro-kiem, podążał wydający okrzyki radości Jamie, z twarzą wzniesioną do słońca, jak gdyby mógł w jego lustrze zoba-czyć swoją twarz.
Uradowany, że mogę do nich dołączyć, porzuciłem par-king i ruszyłem niepewnie w kierunku łąki. Dzieci swoimi tajemnymi zabawami ożywiały głęboką trawę. Kiedy mnie poznały, zaczęły krzyczeć z radości. Śmigały wokół, popis-kując, kiedy z rozpostartymi ramionami, udającymi skrzy-dła samolotu, rzuciłem się za nimi na oślep. Między noga-mi Jamiego zauważyłem błysk białej flagi. – Jestem za tobą, Rachel!… Jamie, lecę nad tobą!… Skakałem za nimi w trawie gwałtownymi susami, zda-jąc sobie sprawę, że dla mnie to nie jest zabawa. Bo gdy-bym złapał jedno z tych dzieci…
Na szczęście prześlizgnęły się obok i ciągnąc za sobą białą flagę jak pułapkę, zniknęły w okolicach leżącej nad rzeką altany.
Wszedłem pod jej cienisty daszek i przystanąłem przy grobie, tym wieloznacznym pomniku dla kwiatów. Zauwa-żyłem, ile pracy włożyły w niego dzieci i jak głęboko na-tchnęło je moje przybycie. Grób wypełniały martwe sto-krotki i maki, a drewniany krzyż zdobił pasek białego me-talu, będącego częścią czubka skrzydła cessny. Oderwał go prąd, a woda wyrzuciła blachę na brzeg. Oszołomiony wonią martwych kwiatów, postanowiłem spocząć w tym luksusowym grobie. Słońce świeciło teraz dokładnie nad naszymi głowami, a gorąco, uwięzione na samotnej łące, obudziło tysiące żyjących na niej owadów. Cykady świergotały i skrzypiały, a ważki ociekały elektrycz-nymi błyskami w duszącym powietrzu. Dziesięć stóp ode mnie, na gałęzi brzozy, siedział niecodzienny w nadrzecz-nym miasteczku gość – szkarłatna ara, której bajeczne upie-rzenie ledwie wytrzymywało porównanie z widmem zelek-tryzowanego światła. Łąka została wchłonięta przez samą siebie i rozdęła się każdym soczystym listkiem. Ułożyłem się dostojnie wśród kwiatów. Słońce grzało moją posiniaczoną pierś, a ja poczułem przypływ energii seksualnej, która ścigała mnie przez cały dzień. Pomyśla-łem o doktor Miriam i jej matce, pomyślałem o dzieciach. Musiałem z nimi spółkować, z tymi kołyszącymi się sta-ruszkami i z ciepłą ziemią, musiałem, jak złoty wąż, zrzu-cić swą lśniącą skórę. Znowu nabrałem pewności, że całą tutejszą obfitość życia zrodziło moje ciało, emitujące życie poprzez pory skóry i sińce w kształcie dłoni, odciśnięte na moich żebrach.
Na łąkę weszły dwa daniele. Zaczęły rozgarniać pyska-mi rozgrzaną trawę. Wyobraziłem sobie, że wstąpiłem w ciała tych bojaźliwych zwierząt. Marzyłem, żeby na nowo zaludnić Shepperton, zasiewając w łonach niczego nie po-dejrzewających gospodyń domowych całą świtę ekscen-trycznych istot, skrzydlatych noworodków, przypominają-cych chimery synów i córek, porośniętych czerwonymi i żółtymi piórami ar. Ich tajemnicze ciała, wyposażone w rogi danieli i łuski pstrąga tęczowego, będą się trzepotać za szybami wystaw supermarketu i sklepów z artykułami go-spodarstwa domowego.
Читать дальше