W poszukiwaniu wina zacząłem myszkować wśród kwia-tów. Po chwili uniosłem w dłoni pierzastą portmonetkę, którą schowały tu dzieci. Przypomniałem sobie, że doktor Miriam nie dała mi pieniędzy na bilet powrotny na lotni-sko. Miałem właśnie otworzyć portfelik, gdy okazało się, że trzymam w ręce jeszcze ciepłe ciało uduszonego szpaka. Wpatrywałem się w jego nakrapiane pióra i zwisła bezwład-nie szyję, nasłuchując, jak Jamie pohukuje przeraźliwie zza drzew. Podrażnioną słońcem skórę pokryła mi nagle wy-sypka – na moich ramionach i piersi pojawiły się pręgi, przy-pominające ukąszenia niewidzialnych szerszeni, jak gdyby jakaś nieznana istota chciała dzielić ze mną moją skórę. Musiałem ją zrzucić.
Wygramoliłem się z grobu, strzepując z ramion obłok płatków, i pobiegłem przez trawę ku rzece. Ze wszystkich stron podrywały się ptaki, setki szpaków i zięb, uciekają-cych mieszkańców obłąkanej ptaszarni. Jasny, słoneczny niedzielny poranek i podwajające się lato wśród jaskrawych kwiatów przyciągnęły do parku tłumy gości. W trawie le-żały pary młodych ludzi. Ojciec bawił się z synem olbrzy-mim pudełkowym latawcem. Trupa aktorów z jakiegoś ama-torskiego zespołu odbywała w szekspirowskich strojach pró-bę wśród zieleni, a miejscowe towarzystwo artystyczne urzą-dziło wystawę pod gołym niebem, choć skromne obrazy utonęły w powodzi chrapliwych wrzasków ary. Dusząc się w rozgrzanym nie do wytrzymania słońcu, puściłem się ku rzece. Po drodze przewróciłem jakąś małą dziewczynkę, drepczącą w ślad za białą gołębicą. Dźwig-nąłem dziecko na nogi, włożyłem jej ptaka w dłonie i popę-dziłem wzdłuż kortów tenisowych. Piłki śmigały jak koń-cówki biczów, żądląc mnie w oczy. W nadziei, że spotkam Miriam St. Cloud, ruszyłem biegiem między uschłymi wią-zami, dopingowany okrzykami grupki plażowiczów, siedzą-cych na trawiastym zboczu. Minąłem ich jednym susem i czując, że płonie mi skóra, wskoczyłem ponad jakimś roz-szczekanym psem do chłodnej wody.
PŁYWAM JAK GRENLANDZKI
WIELORYB
Leżałem w szklanym domu, zapadając się przez nieskoń-czone podłogi wodnych kaskad. Nade mną wznosiło się ilu-minowane sklepienie, jak odwrócona galeria przezroczy-stych ścian, zawieszonych na powierzchni. Niesione gościn-nym nurtem diatomity zdobiły klejnotami ławice ryb, które podpływały, żeby mnie powitać. Rozglądałem się za swo-imi rękami i nogami, ale moje kończyny zniknęły – zmieni-ły się w potężny ogon i płetwy.
Pływałem jak grenlandzki wieloryb.
Schłodzony kojącym strumieniem w tym królestwie wolnym od kurzu i upału, pożeglowałem w stronę słońca, rozrywając powierzchnię wody w bryzgach piany. Kiedy zawisłem w powietrzu i ukazałem się oczom setek ludzi na brzegu, doleciały mnie okrzyki zaskoczonych dzieci. Wy-ciągnąłem się i opadłem na wodę, goniąc światło słońca w szalonym labiryncie. Ponownie wyskoczyłem na po-wierzchnię i strząsnąłem sznur kropel ze swoich wspania-łych ramion na zachwycone dzieciaki. Kiedy wykonywa-łem obrót w powietrzu, zza drzew wyłonili się tenisiści, by wiwatować na moją cześć. Jakiś wędkarz sięgnął do siatki i rzucił mi kiełbia niczym pocisk, który chwyciłem w zęby. Popisywałem się przed nimi, a całe Shepperton przy-szło, żeby mnie zobaczyć. Miriam St. Cloud stała z matką na trawniku tudoriańskiej rezydencji, zadziwiona moją śli-ską pięknością. Ojciec Wingate otworzył na plaży gablotę ze swoimi eksponatami, mając nadzieję, że eksplodująca po moim upadku fala wyrzuci na brzeg jakąś kolejną rzad-ką skamieniałość, a Stark stał w obronnej pozie na końcu pomostu w swoim wesołym miasteczku. Obawiał się, że mogę wstrząsnąć jego przerdzewiałymi palami. Chcąc ich nakłonić, by przyłączyli się do mnie, gnałem w koło we wzburzonej wodzie, goniłem własny ogon ku uciesze dzie-ci, wydmuchiwałem fontanny piany w obłokach rozsłonecz-nionej mgiełki wodnej i pluskałem się tam i z powrotem po rzece płytkimi skokami, tkając z powietrza i wody koron-kowy obrus piany.
Zatopiona cessna spoczywała niżej na dnie rzeki, na swoim świetlnym podium. Chcąc wyrwać się stamtąd na zawsze, popłynąłem w dół rzeki, ku przystani, gdzie nurza-ły się ostre jak brzytwy kile jachtów, mogące mi przeciąć kręgosłup. Zamierzałem je ominąć i ruszyć do ujścia Tami-zy, na otwarte morze i polarne oceany z chłodnymi górami lodowymi.
Lecz kiedy po raz ostatni spojrzałem na Shepperton, wzruszyłem się na widok stojących na brzegu mieszkań-ców miasteczka. Mieli nadzieję, że wrócę, zarówno tenisi-ści, jak szekspirowscy aktorzy, dzieci i ojciec z synem, ba-wiący się pudełkowym latawcem, który zapadł się w ich ramionach niczym pusty w środku prezent, jak młodzi ko-chankowie i starsze małżeństwa, i jak Miriam St. Cloud i jej matka, przyzywające mnie gestem niby postacie ze snu. Zawróciłem i popędziłem z powrotem ku nim, rozko-szując się radosnymi okrzykami tych ludzi. Jakiś młodzie-niec zrzucił koszulę i spodnie, a potem skoczył głową w dół do naelektryzowanej wody. Przecięło go kilkanaście świetlnych pręg, a potem młodzieniec wypłynął na powierzchnię pod postacią wysmukłego i zgrabnego miecz-nika.
Po chwili jedna z kobiet, ubrana w strój tenisowy, zsu-nęła się z wilgotnej od wodnej mgiełki trawy i skoczyła do rzeki. W nawale bąbelków śmignęła koło mnie jako zwin-ny jesiotr. Śmiejąc się z siebie nawzajem, jakaś starsza ko-bieta i jej mąż pozwolili się zepchnąć z brzegu grupce mło-dzieży, i wyłonili się zaraz z rozdartej chmury piany jako para dystyngowanych wargaczy. Kilkanaścioro dzieci wsko-czyło w bystry nurt i umknęło przede mną pod postacią ła-wicy srebrzystych uklejek.
Ludzie wchodzili do wody wzdłuż całej plaży. Ojciec i matka brodzili w falach, prowadząc za ręce dzieci, by po chwili zamienić się w rodzinę złotych karpi. Na plaży sie-działy też dwie młode dziewczyny, które zanurzyły się po pas i zachwycały się eleganckimi ogonami, jakie leniwie wyłaniały się z ich pokrytych wodą bioder. Zdjęły radośnie koszulki i wyglądały teraz jak odpoczywające syreny o na-gich piersiach. Pozwoliły wciągnąć się w wodę, którą zle-wałem je delikatnie moim olbrzymim ogonem, wodę, przy-pominającą koronkową poszwę, narzuconą na dwie nagie kochanki. Gdy włosy rozpuściły im się w pianie, dziewczy-ny stały się dwoma rozdokazywanymi delfinami i zniknęły w rzece, pełnej cisnących się wokół szczupaczków i ukle-jek. Jakaś otyła kobieta w kwiecistej sukience runęła bez tchu do wody i odpłynęła w dal jako stateczna krowa mor-ska. Trupa szekspirowskich aktorów wkroczyła nieśmiało w niespokojny nurt – kobiety unosiły krynoliny, by nie za-nurzać ich w splamionej piaskiem pianie, a potem zapadły się pod powierzchnię wody, przemienione w uczestniczki podwodnego korowodu ławicy anielskich ryb, przystrój o-nych kryzami przezroczystych skrzeli i pierzastymi, deli-katnymi wąsami.
Na brzegu wciąż wahało się kilka osób. Skoczyłem po-nad zatłoczonymi falami, zachęcając ich, by porzucili du-szące powietrze. Grupka tenisistów odłożyła rakiety i dała nurka do wody, która uniosła ich natychmiast pod postacią pięknych białych rekinów. Rzeźnik i jego powabna żona podreptali w dół trawiastego zbocza, zanurzyli się i odpły-nęli przed siebie jako dwa ogromne żółwie morskie, koły-sząc pancerzami.
Niemal całe Shepperton dołączyło do mnie, pływając w swym nowym królestwie. Krążyłem wzdłuż plaży, na któ-rej leżały porzucone rakiety tenisowe, latawiec, grające wciąż odbiorniki radiowe i zapomniane koszyki, jakie za-biera się zazwyczaj na wycieczki. Na brzegu pozostało tyl-ko kilka osób: Miriam St. Cloud, jej matka, ojciec Wingate, stojący na plaży, Stark i troje upośledzonych dzieci. Obser-wowali mnie wszyscy ze znanych mi już stanowisk, ale ich twarze były pozbawione wyrazu, przesłonięte welonem kro-pelek wody, jak gdyby tkwili w jakimś głębokim śnie, do którego ja nie miałem dostępu.
Читать дальше