A ja? Miałam na powrót mojego idealnego mężczyznę u boku, ale kobieca intuicja podpowiadała mi, żebym nie cieszyła się na zapas. Jeszcze nie postawiłam kropki w książce o miłości do Pedra.
Na starość księżna Reńska żyła samotnie, zatem w jej domu połamaliśmy się opłatkiem tylko z nią, z pokojówkami i wąsatym pokojowcem, z kucharką, podkuchenną, ogrodnikiem, zaopatrzeniowcem, konserwatorem, osobistym didżejem oraz paroma osobami, które zatrudniła, gdyż miała charytatywny kaprys, żeby wypłacać im pensję. Łącznie księżną zajmowało się mniej więcej tyle osób, ile pałacem w Wilkowysku.
– Póki mam fundusze, ma cherie, samotność nie doskwiera mi fizycznie – objaśniła. – Ale gdy mówię „pamiętam, jak młoda księżniczka Czartoryska…", to nikt poza mną nie pamięta. Otaczające nas nazwiska uległy degrengoladzie. Jacyś koszmarni ludzie są dzisiaj znani z tego, że są znani, mon Dieu!
Odparłam, popatrując znacząco na Pedra, że niegdyś w życiu i ja miałam samotne epizody. Księżna odrzekła, że naturellement. Czytała „Nigdy w życiu". Życiowa książka, z tego powodu nie dokończyła jej, obawiała się, że na końcu trzeba będzie umrzeć, jak to w życiu. Nie zrozumiałam. Wyjaśniłam księżnej, że kończy się dobrze, nikt nie umiera, bohaterce układa się. Czysta rozkosz lektury. Księżna odparła, że w jej stronach rosołu z kury nie serwowano jako danie wigilijne. Zapewniłam ją, że w moich stronach, to znaczy przy 1 Maja, jadało się barszcz z uszkami. Tym razem to księżna popatrzyła wymownie na Pedra. Czy zawsze skaczę z tematu na temat? Pedro na to elegancko, że jestem jedną z nielicznych kobiet, które nie plączą się w dygresjach. Mimo że magisterkę pisałam o Tuwimowym poemacie dygresyjnym. Wbrew moim obawom księżna nie usłyszała z tego tyle, że jestem w klimacie depresyjnym. Odpowiedziała, że woli Miłosza. Miłosz to żubr, Tuwim lisek chytrusek, więc nie jest zwierzyną dla jej sfer. Zauważyłam, że didżej wymienia księżnej baterie, co tłumaczyło wzrost błyskotliwości. Baterie w aparacie słuchowym.
Wybiło południe. Wąsacz zaprosił nas do jadalni na przyśpieszoną wieczerzę wigilijną, gdyż ostatnio księżna wcześnie kładła się spać. Pedro popchnął wózek inwalidzki z księżną, ja poszłam za nimi. Parkiet wybłyszczony jak lustro. Pod białym obrusem stół z tych filmowych, to znaczy na jednym końcu ja, pół kilometra naprzeciw Pedro, między nami pani domu. Gęsta pachnąca choinka na pół wielkiego pokoju, na niej złote łańcuchy i zmatowiałe gwiazdy, które pamiętały nie tylko młodą Czartoryską, ale i starą Katarzynę II. Za tarasowymi oknami śnieg pada! jak w bajce. Podano zupę rybną (łby wystawały z talerzy, brr!) i kutię, i wiele innych potraw, ale nawet się im nie przyglądałam. Czułam w żołądku pasztet z zająca na wiśniowej nalewce. Księżna, o dziwo, nie miała za złe braku apetytu. Orzekła wyrozumiale, że młoda księżniczka Czartoryska jadła przez rok wyłącznie szparagi i tamtego roku zyskownie wyszła za mąż. Następnie księżna otarła usta serwetką z monogramem, by powiadomić nas, że rozmyślała nad prezentem pod choinkę, i ma dla mnie i dla Pedra stosowny dar. Sama dostała podobny na szesnaste urodziny, nie spała z zachwytu przez całe święta.
Nie wiem dlaczego, ale przyszła mi do głowy brylantowa kolia. Księżna miewała dziwactwa, niemniej z pewnością nie była dusigroszem. Więc może dlatego.
W głębi ducha rozważałam jednak wariant, żeby lepiej nie kolia. Co z nią zrobię na stryszku? Drzwi do wymiany na tytanowe zakotwiczone w fundamentach budynku, kraty na okna, bo przecież to dach, nowy judasz panoramiczny, żebym wiedziała, czy mogę wystawić nos na klatkę schodową, płatna skrytka w banku na ewentualność pójścia do kina, ochroniarz przynajmniej na pół etatu. Brylantowa kolia puści mnie z torbami. Będę musiała ją sprzedać, żeby sobie pozwolić na jej posiadanie. Błędne koło. Poza tym ze słów księżnej wynikało, że prezent jest wspólny. W każdym razie dwa identyczne dla nas obojga. Nie umiałam sobie wyobrazić Pedra w brylantowej kolii. Właściwie umiałam go sobie wyobrazić, ale nie byłam wniebowzięta tym wyobrażeniem.
Wąsacz wkroczył przez dwuskrzydłowe drzwi z pokojówką i ze złotą tacą w rękach. Ustawili się na baczność po bokach wózka. Na tacy leżały dwa rulony czerpanego papieru z łąkowymi pieczęciami na sznurkach. Wzięliśmy je z Pedrem równie uroczyście jak podano. W środku było coś po łacinie, nawet sporo. Ale z jakimi zawijasami! Rozpoznałam tylko słowo cum i podpis księżnej, toteż i tak nie wiedziałam, czy dostałam kolię pod choinkę. Bardziej wyglądało to, szczerze mówiąc, na testament. Na szczęście księżna wyjaśniła, co dała. Dała nam prawo. Od dziś możemy do niej mówić „ciociu".
I wyciągnęła ku nam dłoń do pocałowania.
Całować w rękę księżną ciotkę, no, no! Lepiej niż w egipskim senniku. Z głośnym cmoknięciem w mantylkę otworzyłam nowy arystokratyczny rozdział mojego życia. Choć nie wiem, czy mimo niedogodności nie wolałabym brylantowej kolii.
Pedro wydeklamował z uczuciem, że my też przynieśliśmy prezent. Kamień spadł mi z serca, bo z tego wszystkiego nie kupiłam cioci złamanego batonika. Prezent był biletem. Wytwornym, składanym jak lotniczy, z herbem wytłoczonym tam, gdzie powinno być napisane Polskie Linie Lotnicze LOT. Upoważniał do udziału w ekskluzywnym, połączonym z kuligiem, staropolskim balu sylwestrowym w Wilkowysku.
– Mon ami – zwróciła się księżna do Pedra tonem pobłażliwym – na bal staropolski jestem za młoda. Kiedy to było! Quelle horreuń Te peruczki, krynoliny, muszki na dekoltach… Nie postarzaj mnie! Już moja prababka znała staropolskie bale tylko z opowieści swojej prababki. A po drugie jestem za stara na takie coś.
– Zatem… nie możemy liczyć na obecność księżnej pani? -stropił się Pedro. Szturchnęłam go łokciem, więc poprawił się: -Na obecność… cioci.
Księżna wzruszyła lekceważąco ramionami.
– Dlaczegóż to nie możecie liczyć? Uważam, że powinniście nalegać!
– To wypadnie w dzień, Pedro? – zapytałam znacząco, gdyż ciocia dyskretnie ziewała.
Dochodziła pierwsza w południe. Co poczniemy ze śpiącą ciocią po nocy, jeśli na domiar złego golnie sobie staropolskiej okowity? Pomimo lat miewała nieprzewidywalne wyskoki. A może skutkiem lat. Pochopny prezent.
– Sylwester? Raczej w nocy – orzekł niepewnie Pedro. – Zwykle tak wypada.
– Tym się nie trap, mon ami – pocieszyła go księżna. – Przesypiałam lepsze bale. Byleście mnie namówili. W moim wieku byłoby w złym tonie, gdybym przystała bez oporów.
I zadzwoniła na didżeja, żeby włączył kolędę. „Przybieżeli do Betlejem" huknęło, aż rozkołysał się żyrandol nad nami.
Księżna słuchała, przystawiając dłoń do ucha, my z Pedrem -zakrywając uszy. Rozrywało mi czaszkę, założyłabym się, że wyjdę stąd głucha na resztę świąt. Rozmawiać się nie dało, zresztą o czym, skoro oboje też nie pamiętaliśmy młodej księżniczki Czartoryskiej. Obawiałam się następnej kolędy, zwłaszcza gdyby to miało być „Bóg się rodzi, moc truchleje". Niezłe decybele. My z Pedrem rozpadniemy się na kawałki przy wigilijnym stole, a księżna dostanie mandat od policji z sąsiedniego miasta.
Stojąca przede mną szklanka chlusnęła kompotem z suszu. Pomyślałam, że krzywo ją ustawiłam na obrusie, pod który podłożono siano. W tej samej sekundzie pękły pozostałe szklanki. Parę obrazów spadło ze ścian, szyby w tarasowym oknie posypały się na podłogę. Pedro rzucił się jak lew, wyłączył wieżę, niemniej pod sufitem złowróżbnie huczało. Do jadalni wpadła blada jak ściana kucharka i wrzasnęła:
Читать дальше