– Same skorupy! – zakończyła nutą tragiczną. – Z tym polepszeniem mojego bytu co do kwoty też nie wyjdzie, przekona się pani, Dominiko.
W gruncie rzeczy polubiłam ją, więc odpowiedziałam szczerze.
– Też podejrzewamy, że komputer, który to wymyślił, miał wadliwe oprogramowanie. Kiedyś rządowe komputery wykazały wzrost stopy życiowej społeczeństwa i okazało się, że wirus. Na pani miejscu nie robiłabym sobie nadziei, po co się rozczarować.
Na pocieszenie wyznałam jej, jak Marek zostawił mnie dla tej kurduplowatej Marzeny. Żeby pocieszyć mnie po Marzenie, Iwona opowiedziała z kolei, jak nie zaliczyła matury po miłosnym załamaniu. Agniecha pocieszyła Iwonę tą samą historią o kubkach od zimnej uczuciowo matki. Przeszłyśmy na ty z Rucką, Solska uznała, że jest za późno, żebyśmy wracały do siebie. Przenocujemy u niej, mieszkanie jest duże.
Około pierwszej w nocy pasztet wystygł i zaczęłyśmy go kosztować. Był pyszny, mimo że na słodko z babciną wiśniową nalewką. Innej nie było. Wzięłam przepis. I na pasztet, i na nalewkę. Tak się rozhulałam, że o mało nie wzięłam przepisu na wiśnie karolinki. O trzeciej wykończyłyśmy obie brytfanny, trzymając się za brzuchy. Solska odłożyła do lodówki dwa kawałki dla śpiącego dziadka Tutenchamona. Podjęłyśmy zgodne postanowienie, że w święta nie zjemy już nic więcej. Zdrzemnęłyśmy się we trzy na jednej wersalce, ponieważ mieszkanie wprawdzie było duże, ale wersalka jedna.
Rano dziewczyny odprowadziły mnie na pociąg.
– Przyjedź koniecznie znowu! – Solska obcałowała mnie na peronie, aż okulary jej się zapociły. – Człowiek ciągle zapoznaje nowych ludzi, ale nie ma z nimi takiego kontaktu, jak z dawnymi kumpelkami. Never\ Bukowina Tatrzańska, Do, pamiętaj! Wspólne przeżycia wiążą do śmierci. Dzięki, że wpadłaś, strasznie się cieszę!
– Ja też – wykrzyknęła oddalająca się peronem Rucka, choć z nią nie byłam na żadnych koloniach, nawet takich, na których nie byłam. – Przejeżdżaj, Do! Czekaaaam!
Prezent od Świętego Mikołaja
Była Wigilia – to na plus. Padał puszysty gęsty śnieg. Też miłe. Nic innego sympatycznego nie istniało w zasięgu mojego wzroku i moich myśli. Szłam samotnie z zasypanego dworca kolejowego do pustego domu. Mijałam obojętnych przechodniów, w oknach przy chodniku świeciły zza firanek zapalone od rana choinki. Cudze i dalekie. Gdybym natężyła słuch, powinnam usłyszeć pod niebem „White Christmas" śpiewane anielskimi głosami. Tak dzieje się w tych wzruszających filmach, puszczanych na Boże Narodzenie. Bohater błąka się samotnie po ulicach, w tle „White Christmas", a dobrzy chrześcijanie po spałaszowaniu dwunastu potraw zalewają się łzami przed telewizorem.
Jedna rozpacz. Za parę godzin pierwsza gwiazdka okaże się spadającą gwiazdką – nie żebym wymieniła życzenie do spełnienia, tylko żeby rozbiła mi głowę. Co byście zrobili w mojej sytuacji? Mogłam usiąść pod murem własnej kamienicy na wprost Johnny'ego Deepa z Karaibów i sprzedawać zapałki niczym zbędna wszystkim dziewczynka od Andersena. Nikt by ich nie kupował, chociaż przedświąteczny ruch trwał jeszcze w najlepsze. Ludzie nie lubią kupować zapałek od nieszczęśliwych. Wolą od szczęśliwych. A szczęśliwi nie handlują zapałkami, co najwyżej zapalniczkami Ronsona, a najlepiej gazem i ropą. Toteż marnie bym wyszła na tym biznesie, jak na reszcie spraw mojego życia, i oddałabym cichutko ducha. Chuchałabym w zgrabiałe dłonie, zapalałabym zapałki jedną po drugiej, wokół mnie narastałby na świeżym śniegu wianuszek zapałczanych trupków. Skręconych w czarne bolesne znaki zapytania. Czemu, ach, czemu ja? Rano stanęłyby nad moimi zwłokami dwie moje nowe przyjaciółki, Agniecha i Iwona, przyszliby wsparci tragicznie o siebie moi biedni rodzice, zjawiłby się nie wiadomo skąd smutny Pedro w karaibskiej opasce na oku, Berni przyniósłby na rękach zapłakaną Gośkę z zagipsowaną nogą, Janek Mach-ta przyprowadziłby prosto z Istebnej rozpłomienioną jeszcze dziewczynę. A była powiedziałaby cynicznie zza dentystycznej maseczki: „No wiecie, moi państwo! Kto to widział, żeby w taki mróz ogrzewać się zapałkami!".
Z tym, że mrozu nie ma, góra jeden stopień, więc raczej bym nie zamarzła. Zamiast nich wszystkich podszedłby do mnie policjant i powiedział: „Wstańcie z zimnego chodnika, obywatelko, albowiem nabawicie się wilka!". Jak zwykle dramat zamieniłby się w farsę. O Czerwonym Kapturku, który złapał wilka. Żenujące! Można mieć złamane serce, tumor mózgu, zapaść na suchoty, popaść w szaleństwo, ale dostać hemoroidów z powodu nieodwzajemnionej miłości? Chryste, jakie dno!
Z bramy mojej kamienicy – bo byłam o dwa kroki – wyszedł Święty Mikołaj w czerwonej szacie i podał mi paczkę, pięknie opakowaną w błyszczący papier.
Gęsto padał śnieg i widziało się świat we mgle.
– Na pewno ja miałam ją dostać? – zapytałam, biorąc paczkę.
– Na pewno! – zadudniło w głębinach zarostu z waty. – Dla Dominiki. O ile była grzeczna przez cały rok.
– Bynajmniej – odpowiedziałam. – Ale inni mają jeszcze więcej za uszami.
Szłam na stryszek, niosąc paczkę ostrożnie, jakby w środku był osławiony wąglik, że o czymś gorszym nie wspomnę. Nawet nie przywitałam się z Zenkiem, który nie chlapał, za to bębnił od środka w blachę balii niczym pijany perkusista. Najpierw obejrzałam dokładnie papier. Ani adresata, ani nadawcy. Może jakaś reklama. Świeczki na choinkowych gałązkach ze wszystkich stron. Rozerwałam papier. W środku było tekturowe pudełko, a w pudełku żaba. Zwyczajna żaba. Nie ordynarna ropucha, oczywiście, tylko wielka żaba z czekolady posypanej bakaliami. Ale żaba. Ze skórą purchawkowatą od pokruszonych orzechów. Kto mógł sprezentować mi takie paskudztwo w Wigilię?
Polizałam ostrożnie dla sprawdzenia. Faktycznie żaba. To znaczy czekolada. Kto dał mi bezczelnie czekoladę pod choinkę?! Bo przecież nie Święty Mikołaj. W to nie wierzyłam od kiedy skończyłam pięć lat. Trzeba było go spytać.
A jeśli to dalszy ciąg bajki o wigilijnej dziewczynce? – pomyślałam z wigilijną nadzieją. Bajka z optymistycznym wydźwiękiem! Pocałuję czekoladową żabę, a ona zamieni się w naftowego szejka ze złotym ronsonem w ręku i cygarem w śnieżnobiałych zębach.
To niemożliwe, choćbym posunęła się z żabą dalej niż pocałunek – ale na przykład w tym samym momencie Pedro zapuka do drzwi? Bez bajek.
To jeszcze bardziej niemożliwe.
Więc wybrałam inną możliwość: odgryzłam żabie głowę, żeby sobie poprawić nastrój. I w tym momencie rzeczywiście ktoś zapukał do drzwi, tylko że nie Pedro. Święty Mikołaj, który wyjaśnił mi zaaferowanym głosem, że pomylił prezenty. Wiedziałam!
Stałam naprzeciw niego jak niemądra z obgryzioną żabą w ręku i klęłam w duchu własną naiwność. Przecież od początku podejrzewałam, że paczka jest nie dla mnie. Najcudowniejsza Wigilia w moim życiu. Będę z własnej kieszeni buliła za cudzą żabę.
– To pana wina! Mógł pan uważać! – wygarnęłam. – Co mam z nią teraz zrobić?
To powiedziawszy, demonstracyjnie odgryzłam żabie ciąg dalszy łba.
– Nie robi się awantur o prezenty Świętemu Mikołajowi -pouczył mnie Święty Mikołaj. – I mówi się do niego „Święty Mikołaju", a nie „pan".
– No to szykuj kasę, Święty Mikołaju – powtórzyłam zgodnie. – Boja zapłacę tylko za to, co obgryzłam. Resztę żaby skonsumuj sobie sam. Na zdrowie!
Zorientowałam się ze zgrozą, że Święty Mikołaj odpina pasek przy płaszczu. Mówiąc precyzyjnie, rozsupłuje, ponieważ pasek był ze sznura od bielizny. Modliłam się w duchu, żeby użył go zamiast rózgi, skoro już zasłużyłam. Byle nie chodziło o coś wstrętnego. Słuchacie newsów i wiecie, na jakie indywidua się trafia – gangster, ksiądz, święty, gwiazdor z telewizji, każdy jest dzisiaj podejrzany. Zwłaszcza jeśli publicznie rozpina ubranie. A Święty Mikołaj to robił. Pod czerwonym płaszczem był nieźle zbudowany, nosił sweter z tych, jakie lubię, i świetne buty, ale nie miałam głowy, żeby go podziwiać. Desperacko przełykałam ślinę, na więcej nie starczało mi czasu.
Читать дальше