– Ja pierniczę, widziałaś? – zdumiała się leżąca Gośka, siadając na chodniku. – Chciał mi ukraść samochód, skurczysyn!
– Chryste, mogłaś go zabić – odpowiedziałam, siadając obok, bo już stałam. – Wsadziliby cię za przekroczenie granic samoobrony, zanim byś się wytłumaczyła.
– W rękę? Jeszcze nie słyszałam, żeby kogoś zabili w rękę.
– Mogłaś trafić w serce. To w pobliżu ręki.
Gośka wyłączyła alarm, sprawdziła, czy bandzior nie porysował jej lakieru. Bolała ją ręka, nie ta, w którą dostała od niego, tylko lewa, na którą upadła. Najpierw ona na nią upadła, a potem ja. Zamknięte od środka w samochodzie odreagowywałyśmy, nie ruszając.
Pochwaliłam Gośkę, że nosi przy sobie pistolet. Ale nie powinna nosić.
– Zawsze noszę – odpowiedziała głosem pełnym zawodu. -Patrz, co za pech, że dzisiaj nie wzięłam. Akurat by się przydał!
– Jak to nie wzięłaś? A co to było, z czego strzeliłaś? Gośka popatrzyła na mnie podejrzliwie. Jej oczy zamrugały w ciemnościach kabiny.
– Pokopało cię? To był pilnik. Do paznokci. Tylko to miałam z niebezpiecznych narzędzi. No jeszcze lusterko, ale trzeba by stłuc, a to siedem lat nieszczęścia. Pilnik jest ostry fabrycznie, bez tłuczenia. Wbił go sobie w rękę na wylot, idiota!
Teraz bym uklękła, tylko że siedziałam i przychodziłam do siebie. Gdybym wiedziała, że Gośka atakuje wyrośniętego bandytę z nienabitym pilnikiem do paznokci…
– Pojedźmy do mnie. Mam świetne pastylki na uspokojenie.
– Pastylki trzeba mieć przy sobie, jak się wychodzi po nocy -pouczyła Gośka. – Albo pistolet, albo pastylki. Jak kretynki się wybrałyśmy!
– Grunt, że dobrze się skończyło.
– Jak dla kogo. Łokieć mnie boli od barku do nadgarstka. A ten uciekł z pilnikiem wbitym na wylot.
– Nie martw się. Wyliże się – zapewniłam.
– Wyliże się, wyliże! – przedrzeźniła mnie Gośka. – Ale to był mój ulubiony pilnik. Z miłosną dedykacją. Podarował mi go pierwszy chłopak.
– Waldek?
– A kto? Pewnie, że nie Berni. On by mi akurat kupił coś takiego!
– Nie opowiadaj – pocieszyłam ją. – Już w pierwszą rocznicę ślubu kupił ci samochód.
– Samochód może, ale pilnika nigdy. A co to za wielkie halo, samochód? Ciekawe, gdzie by mi wygrawerował miłosną dedykację, jakby przyszło co do czego. Na podwoziu czy na lakierze?
Była wyraźnie rozdrażniona, trudno się dziwić. Przyszło mi do głowy, że bez Pedra jestem pechowa. Zwłaszcza dla niej. Siniaki na biodrze, przeziębienie, rozbity łokieć, kradziony samochód, parę tysięcy do tyłu za futro. No, z futrem to akurat byłam bardziej pechowa dla Berniego. Może jestem pechowa wtedy, kiedy szukam Pedra? Gdybym pogodziła się z losem, nie szkodziłabym nikomu.
Nie licząc samej sobie. Spojrzenie w lustro wpędzałoby mnie w czarną rozpacz. Oto kobieta, która nikomu nie szkodzi i nikomu nie jest potrzebna.
Wciągnęłam Gośkę na stryszek, wysmarowałam jej łokieć maścią z węża, zrobiłam gorącej herbaty z cytryną. Nawet rozpaliłam w kominku dla nastroju. Nie miałam alkoholu, za to ustawiłam stroik ze świeczkami, który rodzice dali mi na święta. I włączyłam piosenkę Edith Piaf „Nie, nie żałuję niczego". W tej podniosłej atmosferze przyrzekłam Gośce, że nie cofnę się. Nie musi mi towarzyszyć, jeśli nie czuje się na siłach, ale ja się nie cofnę.
Choćbym miała nie zostawić wokół siebie kamienia na kamieniu.
Wzruszona Gośka obiecała, że do śmierci nie ustanie ze mną w poszukiwaniach. Ucałowałam ją z wdzięcznością, choć miałam nadzieję odnaleźć Pedra wcześniej. Zadzwoniła do Berniego, że zanocuje u mnie. Musimy jeszcze omówić całe nasze życie. Cudowne koleje losu, które połączyły nas dwie pośród miliardów ludzi.
Zasnęłyśmy na etapie wspólnego huśtania się na trzepaku przed blokiem. Nie mogłyśmy wybrać lepszego momentu. To były naprawdę piękne lata.
Późną jesienią miałam sen, że na Ziemi nastąpił kataklizm. W jego efekcie został mi jeden ząb i ten ząb zaczął mnie boleć. Nie to było najgorsze. Na Ziemi pozostał również tylko jeden dentysta – była żona Pedra. Jest z zawodu stomatologiem. Nastrój ze snu gnębił mnie na jawie, gdyśmy jechały z Gośką do tej kobiety.
Odbębniłam cztery lekcje, około pierwszej dotarłyśmy na miejsce. Zaciszna uliczka willowa, domy w bezlistnych ogrodach, półkoliste ściany frontowe z tarasami i w tych ścianach półkoliste okna, a wszystko przyprószył śnieg, żeby wyglądało cudnie jak u Disneya. Dom znalazłyśmy bez trudu, przy furtce wisiała tabliczka, że dentysta i że godziny te i te. Na tym nasze wielkie sukcesy się skończyły. Następne były mniejsze. Na przykład Gośka musiała skorzystać z toalety i choć nie trafiła na nią w promieniu kilometra, poradziła sobie. Ja zaś wyskoczyłam po hamburgery, bo zgłodniałyśmy, i nie dopytałam się o budkę z czymś jadalnym – ale przyniosłam pół kilo marchwi z warzywniaka. Obmyłyśmy ją śniegiem i chrupałyśmy w zadumie w samochodzie. Lodowata, aż zęby cierpły. Jakby ta wiedźma wabiła nas na swój fotel tortur. Na bocznej ulicy ruch był żaden, zwłaszcza u niej. Godziny przyjęć dotyczyły innego dnia tygodnia.
– Chyba nie ma jej w domu – powiedziała Gośka.
– Chyba jest – powiedziałam ja.
Na tej wymianie zdań zeszła nam kolejna godzina.
Mogłyśmy się niczego nie doczekać. Ale mogłyśmy doczekać się czegoś, o czym nam się nie śniło. Pedra wychodzącego z podniesionym kołnierzem i opuszczonym rondem kapelusza, powiedzmy. Tkwiłyśmy w samochodzie z widokiem na podejrzany dom niczym para policjantów z kryminalnego filmu. Tyle że oni jedzą hamburgery i piją kawę ze styropianowych kubków, a nie przegryzają surowymi marchewkami. Chyba że to kreskówka o króliku Bugsie. Proszę bardzo, mogłam być królikiem Bugsem, byle z tamtą w zasięgu wzroku. Sami wiecie, czego można się spodziewać po byłej żonie. To zgorzkniała, sfrustrowana baba, której nie tylko życie się rozsypało. Rozsypały się jej marzenia. Kiedy walą ci się na głowę rozkoszne bobaski, których już nie ma z kim począć, planowane we dwoje wojaże, które trzeba wykreślić z grafiku, pogodna jesień życia pod wspólnym pledem w kratkę – to boli. Potem była żona łapie nowego męża, ale tych samych marzeń nie złapie. Więc to wciąż boli. Jak tu się dziwić takiej, że jest zdolna popełnić czyn przerażający? Wyrwać komuś ząb albo co.
– Myśl, myśl – odezwała się Gośka. – Nie zabrałam z domu piżamy.
– Nie pójdziesz spać o czwartej w południe. Też możesz ruszyć głową.
– Tobie łatwiej się wczuć. Sama jesteś byłą żoną. Teoretycznie miała rację, ale najlepszych przyjaciółek nie ma się od teorii, tylko od praktyki. Jak można w praktyce porównać mnie i tamtą? Owszem, byłe są różne, zgorzkniałe i radosne, białe, czarne i mulatki, w pantoflach i boso. Ale co to za wiekopomne spostrzeżenie?! Gdybym tak to ujęła w książce, każda Żyrafa wygarnęłaby mi banalność. Dlatego nie skomentowałam. Swędziało mnie wszędzie i motylki fruwały mi w żołądku. Tam przenosi się moje serce, kiedy jestem porzucona. Mimo że nikt nie przechodził, uliczka wydawała mi się najniebezpieczniejsza pod słońcem.
– Masz pistolet?
– Nie myśl o głupstwach – obruszyła się Gośka. – Mało ci kłopotów?
Nie o tym myślałam, ale teraz pomyślałam. Tylko że to na nic. Mogła być uzbrojona najwyżej w ten swój stary pistolet. Zapukam do byłej z gazowym, była mi otworzy, ja strzelę, była zacznie łzawić, rzygać i chodzić po ścianach. Chryste, to ma być dramat o głębszym wydźwięku? Gdyby Gośka dysponowała pistoletem na ostre naboje, strzeliłabym niebanalnie. Huk, krew, tragedia, istny Szekspir. Żaden krytyk nie mógłby się przyczepić, gdybym wydała po ciężkich przejściach drugą książkę o miłości do Pedra.
Читать дальше