– W życiu! – uparła się mężnie Gośka. – Zostanę z tobą do końca.
Stała przede mną w stylonowym fartuchu i w chodakach. Przemarznięta do szpiku kości. Ponieważ robiło się coraz zimniej, a ona była zmarzlakiem, rozumiałam, że uznaje wspomniany koniec za kwestię najbliższych minut.
– Pojedź do mnie, weź z barku, na co masz ochotę, tam jest resztka rumu, strzel sobie na rozgrzewkę, wejdź pod koc, a ja do ciebie jak najszybciej dołączę.
– Mam coś lepszego. Poczekaj tu!
Pokuśtykała do sklepu, bo stałyśmy w pasażu handlowym. U mnie zaś tradycyjnie odezwała się komórka. Wyjęłam, żeby nie odebrać, jeśli wyświetli się Machta, ale to była księżna Reńska. Jej pokojówka. Zaproszenie dla mnie i Pedra na jutrzejszy obiad. Powiedziałam w popłochu, że oddzwonię. Co powiem księżnej? Co powiem wszystkim? Łzy przymarzały mi na policzkach. Jak przez mgłę widziałam ludzi i choinkowe lampki na 4 wystawach, które właśnie zapalano. Miałam niedługo kupować gwiazdkowy prezent dla Pedra, a teraz co?
Mgła przed moimi oczami rozwiała się, gdy zobaczyłam Gośkę. Wracała uśmiechnięta, zwycięska, wielkopańska. Znów ta sama Gośka. Miała na grzbiecie futro za dziesięć tysięcy co najmniej. W jej garderobie wisiało już takich kilkanaście. No, może tańszych.
– Chryste, kupiłaś je? – jęknęłam z niedowierzaniem.
– Nie rób afery, Do. Wystarczy, że Berni zrobi, jak wrócę do domu. To tylko na teraz, żebym się nie przeziębiła. Nie mogłam się zdobyć, żeby je odwiesić.
Na nogach wciąż miała moje drewniane chodaki dla gości. Dobrany zestaw, bez dwóch zdań. Pokazałam na nie palcem, ponieważ nie mogłam wykrztusić słowa.
– Bez przesadyzmu – odpowiedziała Gośka. – Butów już by mi Berni nie darował.
Więc kolejny raz przejechała się na tyłku, gdy skręciłyśmy na brukowane podwórko, gdzie zniknęła Żyrafa. Było tam z pięć wejść do kamienic plus wyjście na równoległą ulicę. Kręciłyśmy się z zadartymi głowami, Gośka posykiwała, ponieważ tym razem porządnie obiła biodro. Ja natomiast krzyknęłam ze strachu. W rogu podwórka ujrzałam szyld „Sprzedaż trumien i akcesoriów". I małą reklamową trumienkę na patyku.
Gośka przytuliła mnie do nowego futra. Czekałam, aż powie, że to nic, że zakład trumniarski to nie kostnica, żebym nie histeryzowała. Pedro odszedł, a nie umarł. Żyrafa szła w ogóle gdzie indziej. I tym podobne dyrdymały. Zawsze mnie pocieszała jak blondynkę. Ale tym razem nie powiedziała nic, tylko syknęła, gdy dotknęłam ciałem jej biodra. Nawet okłamywać mnie już się nie opłacało. Kompletny dół.
Przez resztę soboty i niedzielę czekałam na Pedra. Może głupie, ale prawdziwe. Korzystając z toalety, nie zamykałam się, żeby usłyszeć w razie czego. Telewizor oglądałam na niemo, nawet płytę nastawiłam sobie bez dźwięku, zanim się zorientowałam, że to nie ma sensu. Nie pomyłam szklanek, bo się bałam, że nie usłyszę pukania, kiedy woda będzie się lała do zlewu. Napełniając wannę, stałam z uchem przy drzwiach. Zrobiłam pięćdziesiąt rzeczy niepotrzebnych i ani jednej potrzebnej. Zresztą, czego potrzeba, żeby beznadziejnie czekać?
Jasne, że Żyrafa mogła pójść na podwórko, żeby zamówić trumnę dla Pedra. Tfu, odpukać! Ale kiedy wsadziłam kichającą Gośkę do jej samochodu, zmieniłam zdanie. Jasne, że nie mogła! Kogoś, kto pali byle siano, nie stać finansowo na pochowanie swojej ofiary po bożemu. Przyczepiłaby cegły do nóg i utopiła zwłoki w gliniance. Czy u nas są glinianki? Nie wiem, nie szkodzi – znalazłaby, gdyby jej zależało. Pojechałaby do Swarzędza albo Turoszowa i znalazłaby. Gdyby Pedra zabiła. Tylko po co miałaby to robić? Bezlitośnie uwieść, to tak, ale zabijać? Kobieca intuicja podpowiadała mi, że „Sprzedaż trumien i akcesoriów" znalazła się na mej drodze przypadkiem. Nie ma znaczenia, chyba że symboliczne. Ukatrupiono miłość. To niekaralne, choć szkoda, szczerze mówiąc.
Komu zawadzała na świecie miłość na całe życie? Byłoby pięknie. Siedziałabym teraz z Pedrem przed płonącym kominkiem, trzymałabym go za rękę, snułabym plany. Czy wymagam za dużo? Czulibyśmy wieczną miłość w sobie i ciepło świata za grudniowym oknem. A myśmy nie dotrwali nawet do pierwszej rocznicy. Nie przeżyliśmy wspólnych świąt, chrzcin, złotych godów, nic. Pojedyncze Zaduszki i rocznica wprowadzenia stanu wojennego – tyle było nam pisane. A przecież to takie proste. Wystarczyłoby, żeby ludzie szanowali własne uczucia. Żeby potrafili zakochać się raz na zawsze, odpowiedzialnie!
Stop, wróć!
Gdyby ludzie zakochiwali się na stałe, byłabym z chudym Fryckiem z VI a, w którym zakochałam się na fizyce. Załamanie światła przez pryzmat, pamiętam jak dziś. To było takie nudne, że nie miałam innego wyjścia, jak tylko się zakochać. A gdyby liczyła się jedynie miłość z pieczątką, siedziałabym przed kominkiem z Markiem, moim byłym. Też średnia przyjemność. Wynika z tego, że mogłam być z Pedrem dlatego właśnie, że miłość nie trwa wiecznie. I z tego samego powodu nie mogę być z Pedrem. Od rana przeczuwałam, że to się wszystko kupy nie trzyma.
Oddzwoniłam do księżnej, że Pedro wyjechał do Swarzędza. Innego miasta nie chciało mi się wymyślać. Księżna jest zbyt światową damą, żeby wypytywać o szczegóły. Gdybym powiedziała, że Pedro wyjechał do Pampeluny na gonitwę byków, także przyjęłaby to bez komentarza. Powiedziała, że żałuje, na obiad będzie prosię z kaszą. Oraz pieprzówka bodajże. Też powiedziałam, że żałuję i szybko się rozłączyłam. Mdliło mnie na myśl o kaszy i o prosięciu, i o Pedrze. O pieprzowce mniej, ale resztkę rumu z barku wypiłam po powrocie. Leczniczo.
Zauważyłam, że zadarł mi się paznokieć, jakoś kretyńsko się zadarł, jak nigdy dotąd. To prawdopodobnie pierwszy symptom zaniżonego poczucia własnej wartości. Nie że mi się zadarł, tylko że przypisuję mu złośliwe intencje. Spiłowałam go bez przekonania.
Dla poprawy samopoczucia pozapalałam wszystkie światła, a i tak zdawało mi się, że jest ciemno. Dla większej jasności mogłam jeszcze otworzyć lodówkę, tylko że wtedy zaczęłoby mnie mdlić od zapachu jedzenia. Pomyślałam, że Pedro jest sadystą, nienawidzę go, pójdę do łóżka z Jankiem w Swarzędzu albo w Nowym Sączu, albo w Starym Targu, wszystko mi jedno. Nie zwlekając, najwyżej tyle, żeby kupić bilet i dojechać.
Z tą kojącą myślą zasnęłam o wpół do trzeciej w nocy.
Obudziłam się przed czwartą i już nie zmrużyłam oka. Nic się nie działo. Godzinami. Zadzwoniłam do Gośki. Berni powiedział mi, że śpi. Jest zakatarzona i poobijana, jakby po futro przeciskała się podkopem. Poprosiłam go, żeby nie wymawiał jej zakupu, a on wyjaśnił, że Gośka nie daje mu na to szansy. Śpi od powrotu ode mnie.
– Od wczoraj? Chryste, może umarła? – Poddałam się pesymizmowi na całej linii. – Zmarzła na kość. Sprawdź, Berni, proszę. To moja wina. Może wydzielina z płuc zatkała jej drogi oddechowe?
– Jaka wydzielina? Dlaczego tak mówisz? – obruszył się Berni.
– Bez złej myśli – zapewniłam go. – Lepiej dmuchać na zimne, uwierz mi.
– Ona jest gorąca, ma trzydzieści dziewięć z kreskami.
– Chryste! Może jej się białko ścięło. Sprawdź, Berni, proszę cię. Nie wybaczę sobie, jeżeli Gośce coś się stanie. Tylko ona mi została na świecie.
Nie załamywać się, pomyślałam, odkładając telefon. Nie panikować. Patrzeć na świat z optymizmem. To i tak nic nie pomoże, a przyjemniej. Kiedy Marek odszedł, dałam sobie radę. Długo trwało, ale udało się. Teraz potrwa krócej, mam wprawę. Może już jutro stanę na nogi? Czemu nie? I wpiszą mnie do Księgi Rekordów Guinessa w rozdziale „Najszybsze tragedie miłosne świata".
Читать дальше